Jutro. To już wszyscy wiedzą, mamy 2012 rok, parę osób się wypromowało na tej dacie, parę innych nieźle zarobiło. Na razie jakoś nie wychodzi wymyślanie późniejszych dat, bo mamy bieżącą, ale w sumie – czemu nie? Jakiś niedoceniony wróżbita lub zapomniany profesor od alternatywnej wersji Indian prekolumbijskich mógłby zweryfikować 2012 i rzucić 2013 (gdzieś w czerwcu, żeby nie za blisko poprzedniej daty, a też nie za późno, bo ludzie nie myślą dalej niż rok do przodu).
Końców świata było już tyle, że w krótkiej blogowej notce nie ma sensu ich przypominać. Kaznodzieje, naukowcy, jasnowidze, paranoicy, politycy i inni – wszyscy od czasu do czasu promują się końcem jakiegoś świata i początkiem innego. Najskuteczniejsi po prostu robią, co prawda nie końce całego świata (choć i tacy byli, co chcieli), ale jakichś kawałków, państw, epok artystycznych, technologicznych. Reszta woli gadać, prorokować, odgrażać się i wieszczyć. To self-promotorzy, którzy chcą być pierwsi. W środku nocy odkrywają, że niedługo świt i urządzają kampanię informacyjną. Kiedy orientują się, że to noc polarna, wpychają śrubokręt w słowo „niedługo”, regulują jego zasięg i znowu się wszystko zgadza. Najważniejsze, żeby być pierwszym. Ktoś w końcu powie „niedługo świt” i trafi na minutę przed świtem, i będzie uznany przez lud za proroka.
Piszę o tym, gdyż najnowszym wieszczącym jest Przemysław Witkowski, który choć wywołał nieproporcjonalnie dużo zamieszania, to poruszył ciekawą sprawę. Zmiana pokoleniowa, buntownicy poezji. Koniec świata? Na pewno?
Nie, po pierwsze mam spore wątpliwości co do owych buntowników, bo na swoim „buncie” chętnie zbijają spory kapitał, a nie na tym polega życie prawdziwego outsidera. Ich potencjał literacki też na razie nie jest tak naprawdę znany, a fascynacje krytyków toczą się krzywym kołem. Wszyscy trzej przytoczeni jako przykłady (Pułka, Góra i Kopyt) emanują co prawda energią i zapałem (które się udzielają czytającemu), ale także chaotycznością i wtórnością. Tu i ówdzie nadmiarem wulgarności, która każdemu w pewnym wieku wydaje się odkryciem Ameryki. Ale czy poezja „zaangażowana” naprawdę jest nowością? A lewicująca? Czy oni naprawdę reprezentują jakiś jednolity front, spójne zjawisko? Czy poglądy społeczne rozstrzygają o wartości poezji?
Dodałbym jeszcze to: tematyka lub postawa życiowa autora to tylko jedna z cech poezji. Żaden niemal zaangażowany poeta nie wychyla się poza obszar, w którym tkwi razem z niezaangażowanymi i ten obszar zwany postmodernizmem żywi się artystami, którzy próbują go przełamać, jak dorodny smok żywi się rycerzami. Dodaje ich jako komponent melanżu, ogólnej rozmaitości, z której się składa. To rodzaj ciekawego śmietnika, na którym można znaleźć wszystko. Kiedy byłem dzieciakiem, znaliśmy z kolegami jeden taki śmietnik na terenie fabryki ubrań. Zakradaliśmy się tam. Znajdowaliśmy w nim odpadki futerek, ścinki texasu (polski jeans), sprzączki, uszkodzone aplikacje, oczywiście były też pudełka po kefirach z sieci „Społem” i ulotki propagandowe z poparciem dla PZPR, które ktoś ofiarny cichaczem wywalał zamiast powiesić na ścianach. To był nasz mały postmodernizm, taka wyspa na oceanie socrealizmu. Ścinki futerek sprzedawaliśmy człowiekowi, który w przejściu pod naszym blokiem miał warsztat i produkował kapcie. Była forsa na oranżadę z saturatora. Koniec świata nastąpił, kiedy zlikwidowali śmietnik. Innego końca świata nie będzie.
(JESZCZE JEDEN WPIS NA PODOBNY TEMAT)