Inicjatywa Poetycka Almanach

Od czasu do czasu obserwuję ruchy w kierunku przypomnienia gdańskich czy wybrzeżowych grup poetyckich z lat 90. Chciałbym powiedzieć, że najważniejszą z nich był Almanach, jednak takie słowo jak „ważność” wydaje mi się tu nie na miejscu. Z perspektywy czasu widzę ostrzej i rozumiem lepiej to, w czym sam uczestniczyłem, choć zaledwie z doskoku. I skoro wypowiadają się inni, zwykle w tym samym tonie (hagiograficznym), pozwolę sobie na polemikę.

Jeden z „ksero-tomików” zawierający przegląd twórczości kilkunastu osób bardziej lub mniej powiązanych z IPA. W tym zestawie są też dwa moje teksty (słabiutkie, jak cała reszta). Rok 1997.
Warto zwrócić uwagę na słówko „florilegium”, niby drobiazg, a pięknie pokazuje megalomanię i pretensjonalność całego tego zamieszania.

Nie wiem, czy mogę czuć się byłym członkiem Inicjatywy Poetyckiej Almanach (IPA). Nie jestem też pewien, czy chcę wiedzieć, czy to ma jakąś wagę. Do tej „chmury” nie było zapisów, nie było programu, nie było spójności pisarskiej, nie napisano manifestów (próby interpretacji niektórych wierszy jako manifestów są grubo naciągane), ludzie głównie się „przewijali”, nie wydawano pisma ani nawet zina. Z pewnością nie była to grupa w znaczeniu słownikowym, może w znaczeniu potocznym, a i to mocno rozluźnionym. Pojawiłem się na kilkunastu spotkaniach (tych bardziej oficjalnych i później na „domówkach”), moje wiersze trafiały do „xero-tomików”, które co jakiś czas sumowały dorobek grupy, jednak nie czułem się związany. Obce mi było poczucie, że poeta jest kimś lepszym niż reszta świata, nie piłem też alkoholu, który z czasem lał się coraz szerszym strumieniem, nie rozumiałem istoty tego, co nazywano tam poezją. Pisałem zresztą bardzo kiepsko, nie identyfikuję się dziś z tym chłamem, który wtedy wytworzyłem; inna sprawa, że kiedy wracam do tych publikacji i czytam innych autorów, widzę głównie wiersze, do których też bym się dziś nie przyznał, gdybym to ja je napisał. Do tego jeszcze nawiążę.

W drugiej połowie lat 90. porzuciłem poezję. Coś jednak mnie dręczyło, gdyż od czasu do czasu, jakby mimowolnie, coś tam pisywałem, a we wczesnych latach dwutysięcznych zacząłem dostawać nagrody w ogólnopolskich konkursach (dostałem też kilka w latach 90., ale dziś wstydziłbym się pokazać utwory, które otrzymały te nagrody). Pewnego dnia ze zdumieniem stwierdziłem, że wydaję książkę (był to rok 2010; sporo zawdzięczam Dorocie Ryst, pomogła mi zrozumieć wiele rzeczy, których przedtem w poezji nie pojmowałem). Wróciłem do spotkań z dawnymi Almanachowcami, zacząłem chodzić do kawiarni Strych, gdzie nawet miałem bodajże dwa spotkania autorskie. Chciałem się integrować z ludźmi, których uważałem za środowisko i wciąż jeszcze – za autorytety.

W 2013 roku byłem nadal przekonany o tym, że IPA była zjawiskiem poetyckim na równych prawach z innymi tego rodzaju inicjatywami w Polsce (przyznaję się do tego błędu otwartym tekstem). Miałem szereg pomysłów. Były to m.in. plany wydania serii „wierszy wybranych” niektórych członków grupy, organizacja spotkania z okazji 20 rocznicy założenia IPA, utworzenie hasła w Wikipedii, zredagowanie i publikacja elektronicznego almanachu Almanachu. Kiedy przystąpiłem do realizacji, moje ambicje dostały po głowie. Co prawda udało się zebrać weteranów grupy i przeprowadzić spotkanie w oliwskiej Galerii Warzywniak, jednak przy tej okazji uświadomiłem sobie, że choć członkowie IPA wciąż uważali się za poetów (niektórzy do dziś twierdzą, że są „środowiskiem”), było to jedyne spotkanie w Warzywniaku, na jakim się pojawili. A okazji było wiele, bo cykl, który tam organizowałem, trwał niemal dwa lata – zapraszałem gości z całej Polski, były to często osoby o ugruntowanej obecności w ogólnopolskim obiegu. Do dziś Inicjatywa Poetycka Almanach chętnie spotyka się sama ze sobą, jednak spotkanie ze znakomitościami spoza ich grona w ogóle ich nie interesowało.

Udało mi się także utworzyć hasło w Wikipedii (miałem wtedy status twórcy i edytora haseł, z czego zrezygnowałem – brak czasu). Po kilku dniach hasło zniknęło. Redaktorzy Wikipedii zweryfikowali mój wpis, zresztą dość zwięzły – okazało się, że na temat IPA właściwie nie ma żadnych źródeł. Sprawdziłem to. O ile na temat innych polskich grup z tamtego czasu pisano więcej albo mniej, o tyle o IPA pisała tylko IPA, ewentualnie gdański „Autograf”, który już wtedy nie był pismem pierwszoligowym, za to patronował Almanachowi. Dla redaktorów Wikipedii oznaczało to zerową wiarygodność źródeł, dla mnie – zerowe znaczenie IPA jako zjawiska poetyckiego.

Zaopatrzyłem się w książki członków Almanachu, które wydali w latach 90., a nawet odrobinę później. Sięgnąłem też po różne ulotne wydruki na maszynie, ksero-odbitki; szukałem. Chciałem zrealizować i opublikować (oczywiście za zgodą autorów) wspomnianą antologię w wersji elektronicznej, wybrać najlepsze wiersze i przypomnieć światu o czołowym tutejszym zjawisku poetyckim lat 90. Jednak im dłużej czytałem, tym bardziej docierało do mnie, że nie ma z czego wybierać. Odnalazłem zaledwie 10-12 wierszy, które można było bez żenady puścić w świat. Połowa tych materiałów nie zawierała ani jednego „publikowalnego” wiersza. Pojąłem: IPA to grupa ludzi, którzy mieli wyjątkową chwilę w dziejach, żeby się „wgryźć” w lokalny krwiobieg, ale o pisaniu wierszy nie mieli pojęcia i nie było im to do niczego potrzebne. Jeśli moje słowo nie wystarczy, to proszę, te książki wciąż są dostępne.

Konkurs Czerwonej Róży, który był wówczas Mount Everestem dla tutejszych młodych poetów, był tak naprawdę szeregowym, jednym z dziesiątków konkursów poetyckich i w latach 90. stracił swój prestiż. To, że ktoś z tutejszych twórców dostał w nim nagrodę, cóż… poznałem ludzi, którzy mają na koncie po trzysta – czterysta nagród tej samej rangi (nie przesadzam). Często są to nagrody w konkursach, co prawda młodszych od Czerwonej Róży, jednak lepiej zorganizowanych i więcej znaczących. Sam zresztą byłem na zlecenie GTPS koordynatorem Czerwonej Róży i jej jurorem; zastałem konkurs w głębokim kryzysie, z którego w ciągu dwóch lat wyprowadziłem go najlepiej, jak na to pozwalały warunki.

Wszystkie te spostrzeżenia najpierw zaczęły mnie przygnębiać i spowodowały, że w mojej głowie zrodził się chaos. W latach 1993-95 patrzyłem na członków IPA jak na autorytety, chciałem się od nich uczyć poezji, którą potem porzuciłem na ponad dziesięć lat, bo uznałem, że nigdy nie nauczę się pisać. Teraz – z oporami, ciężko, wręcz w bólach – docierało do mnie, że miałem do czynienia ze złą poezją i złym pomysłem na budowanie zjawiska.

Oprócz megalomanii samych twórców wiele zamieszania narobili ich mistrzowie. Sami Almanachowcy, gdy jeszcze utrzymywałem z nimi bliższy kontakt, powoływali się na autorytety Ariany Nagórskiej i Andrzeja K. Waśkiewicza. Powiem parę słów o drugiej z tych osób, bo warto – Waśkiewicz był jednym z czołowych specjalistów od międzywojennych ruchów awangardowych. W jego dorobku znalazły się zarówno rzetelne prace naukowe, np. opracowanie wierszy zebranych Anatola Sterna, jak i eseje krytyczne, choćby znakomite Modele i formuła, dotyczące czasów powojennych, co też trafnie Waśkiewicz analizował. Czytałem większość tego, co wydał w postaci książek i wysoko cenię. Pisał także wiersze, nierównej jakości. Był jednak fatalnym animatorem i kiepskim mentorem młodych. Kompletnie nie odnalazł się w rzeczywistości poetyckiej lat 90. i prawdopodobnie w jakimś stopniu przyczynił się do „wyłączenia” tutejszej poezji z ogólnokrajowego obiegu. Nie był też dobrym nauczycielem. Almanachowcy do dziś powołują się na myśl Peipera i sięgają do pojęcia metafory, jednak w ich twórczości metafora jest zupełnie innego autoramentu, a kiedy pytałem o peryfrazę, nie wiedzieli o czym mówię. W ich wierszach pojawiały się ciągi metafor dopełniaczowych, często w rodzaju tych, które stają się memami na forach poetyckich – niektóre z utworów składały się… wyłącznie z szeregu metafor dopełniaczowych. Naprawdę, nie tego chciał Peiper, a jeśli Waśkiewicz próbował nauczać myśli Peipera, to prawdopodobnie narobił błędów w metodach nauczania.

Od tego momentu zaczął się mój rozbrat z tymi, którzy samowładnie i na wyłączność mianowali się „środowiskiem”. Było to dla mnie oczyszczające doświadczenie. Pozbyłem się przedsądów i spojrzałem krytycznie na to, w co wcześniej starałem się wierzyć. Im dłużej patrzyłem, tym lepiej widziałem, że król (w tym wypadku może bardziej „królik”) jest nie tylko nagi, ale też kulawy i niedowidzący. Żeby uwolnić się całkowicie, oddaliłem się, zakończyłem znajomości na Facebooku, przestałem chodzić na Strych, musiałem się otrząsnąć, otrzepać z tego nalotu. Świeżego powietrza szukałem tam, gdzie środowiska były zdrowe, silne i przede wszystkim miały jakość poetycką. Znalazłem to w Lublinie, Warszawie, Poznaniu, Toruniu, Łodzi i paru innych miejscach. Dużo się uczyłem – nie tylko jak organizować wydarzenia, ale przede wszystkim jak pisać wiersze.

Z perspektywy czasu widzę rażącą, wręcz niesmaczną megalomanię IPA, widzę też zamknięty obieg, który albo mianuje kogoś członkiem „środowiska”, o ile ten działa „po linii partii”, albo wyklucza. Walka z wykluczeniem jest jednym z czołowych celów cywilizowanego świata. Tu wykluczenie hula w najlepsze.

Wszystkie grupy literackie miały za podstawę dwa komponenty: towarzyski i merytoryczny. Te, po których coś pozostało, na pierwszym miejscu stawiały literaturę. To, że ktoś z kimś się upił czy przespał, lub że przesiadywano po kawiarniach, oczywiście było istotne, przetrwało w anegdotach, ale zdecydowanie drugorzędne. W Trójmieście było odwrotnie. Dyskutowano oczywiście o poezji (zwłaszcza na początku działalności IPA), ale walory towarzyskie zawsze były tym, co cementowało tę grupę. Z tego nie mogło się nic udać – i nie udało się. Członkowie IPA lokowali się rocznikowo gdzieś między Mariuszem Grzebalskim a Romanem Honetem. W skali kraju z tego pokolenia pozostaje w obiegu spora grupa osób piszących wiersze – są to osoby obecne, wywierające wpływ, o których pisze się rozprawy krytyczne i naukowe. Wśród tych znaczących postaci z różnych zakątków Polski nie ma jednak ani jednej osoby z Almanachu, pomimo że przewinęło się tu około siedemdziesięciu nazwisk. Było to po prostu zjawisko, któremu poza Wybrzeżem nie poświęcano, nie poświęca się i chyba nie powinno poświęcać się uwagi. I prawdę mówiąc mam o to żal, bo sam w jakimś stopniu uczestniczyłem w tej fuszerce i padłem jej ofiarą.

Książka Antologia nowej poezji polskiej 1990-1999 (red. Roman Honet i Mariusz Czyżowski) nie jest oczywiście doskonała, jednak to znakomite źródło. Zebrano tam sylwetki i wiersze interesujących i reprezentatywnych postaci debiutujących poetycko w tytułowym przedziale czasowym. Nie ma wśród nich ani jednej osoby z Inicjatywy Poetyckiej Almanach (słusznie moim zdaniem), a z gdańszczan debiutujących w latach 90. znaleźli się jedynie Wojciech Wencel i Tadeusz Dąbrowski. Ale to już zupełnie inna bajka.

Co ciekawe i bez wątpienia istotne – z upływem lat pojawiają się w regionie nowe postacie. Są to ludzie, którzy nie należeli do Almanachu lub wręcz urodzili się po zakończeniu jego działalności. O ile nie trafiają pod skrzydła dawnych aktywistów, piszą coraz ciekawiej i zaczynają istnieć w szerszym obiegu. Również ci, którzy zaczynali pisać w Gdańsku, ale nie mieli z Almanachem nic wspólnego, są dziś znani i doceniani (Jacek Dehnel, Jakobe Mansztajn, Grzegorz Kwiatkowski). Stąd moja nadzieja, że w tym regionie jednak nie ma żadnej klątwy, że są alternatywne ścieżki. I tego się trzymam.

Tak, też bywałem już wtedy adresatem wierszy tej czy innej panny, co zresztą bardzo mnie cieszyło. Ze skanu tekstu usunąłem wszystko, co może identyfikować autorkę, sam wiersz nie jest dostępny w Internecie, myślę że zadbałem o anonimowość poetki.

Ten tekst siedział w mojej głowie już od dawna. Jednak bezpośrednim powodem napisania i opublikowania go była kolejna wypowiedź o wspaniałości Almanachu. Jak zawsze autorem tej wypowiedzi jest były członek Almanachu, nikt inny się o tym ruchu nie wypowiada. Link do tekstu na portalu Gdańsk Miasto Literatury.

Dodaj komentarz