W cieniu tragedii – Jeanne Hébuterne
Tę część życia krótkiego, zaledwie dwudziestojednoletniego życia francuskiej artystki znają wszyscy. Niewiele osób pamięta jednak, że chociaż nigdy nie dorównała sławą swojemu ukochanemu, a jej przedwczesna śmierć sprawiła, że jej talent nie mógł w p...
O tym jak startować w konkursach poetyckich
×

Wiadomość

Failed loading XML...

W pojemnym worze „przeklętych” niefrasobliwie obrastają pozłotą funeralnej popularności i Grochowiak i Poświatowska i Ratoń i Wojaczek, żeby nie przesadzić ze… Stachurą. Dla zasady można zadać nieodpowiedzialne pytanie, co ich właściwie łączy? To samo „igranie” ze śmiercią? Naturalne, bądź symulowane, bądź kreowane? Jakaś wewnętrzna „choroba” duszy albo rzeczywiste schorzenie? Czy wystarczającą przepustką do tego grona była wrodzona wada serca Bursy? Czy samobójstwo Borowskiego nie było aby konsekwencją poobozowej traumy, a może kacem moralnym po „wkładzie twórczym” w ideologię socrealizmu? Dlaczego zabrakło w tym towarzystwie Broniewskiego, który „cierpiał” kilka tygodni w szpitalu psychiatrycznym w Kościanie? A przecież na przykład Grochowiak, wszak zmarłszy zdecydowanie za wcześnie (jak inny na przykład Kofta, którego nikt za „przeklętego” nie uzna) był twórczo bodaj najbardziej uporządkowanym artystą polskiej współczesności.

Ratoń ze swoim przerażająco prawdziwym cierpieniem, jest tak rzeczywisty, że aż nieczytelny. Poświatowskiej „przerażenie wysiłkiem życia” zacisnęło w piąstki nawet formę jej wierszy. Niezgoda na „zastany świat” Bursy przekroczyła bariery podświadomości; ale najpierw musiał umrzeć. I tak można „kombinować” w nieskończoność, aż po drapanie swędzącej eschatologii. Gdyby „przeklęci” nie podobali się bogom, dożyliby do zasłużonej emerytury i dzisiaj boksowaliby się w różnych gazetach „Polskich” i „Wyborczych”, a tak mają swój spiż i uniwersum wysokich katafalków.

Czar „przeklęcia” jest ponętny, wart grzechu targania śmierci za kudły. Jeśli za tym jednak stoi faktyczna choroba, albo artystycznie utwardzona twórczość – warto… pocierpieć. Niech mi będzie wybaczone szyderstwo, ale cierpienia czytelniczego, żalu utraty nie zrekompensuje żadne przekleństwo (ciągle nie daje mi spokoju nieobecność Tomasza Pułki).

I oto w atmosferę zewnętrzną takich „rozważań” spada mi z półki na głowę cały czarny tomik Kacpra Płusy „Wiersze na żółtym papierze”. Najpierw uderza całkiem sobie synestezyjna dosłowność frazeologizmu „żółte papiery”. Nie jest bowiem ani tajemnicą, ani kreacją poety jego psychiatryczna obecność w stosownych szpitalach. Zresztą tę sferę „przekleństwa” z precyzją neurochirurga „załatwia” 24. letni Płusa ze skutecznością godną Agambena, czy tam innego Adorna (od kiedy wolna stopa stała się pietą achillesową a ogród obozem koncentracyjnym/ z palarni wychodzą wielkie kłęby dymu jak z kominów;). Tę część „żółtego” tryptyku poetyckiego Płusa odkrył pod tytułem Historia choroby. Zdaje się, że nie o chorobę samego poety jednak chodzi (jak to „dosłownie” ponazywali K. Maliszewski i A. Onchimowicz) – bo Płusa zastawia pułapki „przekleństwa”: zręcznie odwraca frazeologizmy, przywracając im nieoczekiwanie pojemne znaczenia (całkiem nowe). Druga część tomu jest zapowiedzią czegoś dużo bardziej groźnego, niż „zabawa w grzebanie pogrzebanego”; Wiek klęski w mniej więcej ćwierci życia – niczego dłużej wiecznego nie rokuje (milcz. ślina przynosi na język jedynie pożądanie./ mam dwadzieścia jeden lat. noszę w sobie znamiona przebytych chorób./ spowiadam się z głodu twoim rozpuszczonym włosom.).

Najbardziej… czytelny i fascynujący jest syntetyzujący trzeci sektor tomu (kończący triadę „chorobowych” tez i antytetycznych „klęsk”. Płusa ujawnia listę adresatów swoich apostroficznych imaginacji (Epistolarium). Tytuł jakoś skojarzył mi się łacińsko z lapidarium. Poeta z twórczą bezczelnością obnaża się z lektur (nazwisk) namaszczonych swoją poezją pomazańców. Można powiedzieć, że to jakaś jałowa, tak czy owak… autoteliczność. Bo rzecz tyczy literatury, sztuki itd. Ale, paradoksalnie, w tej części Płusa najwięcej mówi o sobie. Nieprzypadkowo więc pojawiają się sami „przeklęci”. Rozumiem, że Paul Celan (ojciec umiera na tyfus, matka rozstrzelana; trauma holocaustu i samobójczy finał); rozumiem, że Jack Kerouac (przejmujący obrazek z W drodze: Jack zbierający kipy z chodnika; ale kto zna Big Sur, wie, jak bardzo Kerouac chciał wrócić do „normalności”); rozumiem, że Frida Kahlo (kalectwo dla pięknej kobiety jest jak więdnięcie róży – a przy okazji Frida staje się „ikoną” relatywnie młodej poezji: patrz Beata Patrycja Klary); rozumiem, że Sylvia Plath (po dziś dzień nawet najbliżsi pytają: dlaczego?); rozumiem, że Andrzej Babiński (i ten most w Poznaniu); rozumiem, że Tomasz Pułka (!), rozumiem, że Krzysztof Komeda (może właśnie dlatego Marek Hłasko popełnił samobójstwo, jeśli popełnił); rozumiem, że Ratoń (najbardziej przeklęty z przeklętych); rozumiem, że Comte de Lautreamont (w końcu zmarł albo się zabił mając 24 lata). Tajemnicą Płusy i tylko Płusy jest Tadeusz Nalepa,  i „kamfora poetycka” Arthur Rimbaud. Być może rozwiązaniem są ostatnie słowa z ostatniego listu do AR: odjazd! odjazd! odjazd!? A może pierwsze słowa z pierwszego listu do Tadeusza Nalepy: my, muzycy starzejemy się przedwcześnie.
 

Wiersze Płusy na żółtym papierze są dość zaskakującą, artystycznie precyzyjną, wręcz „fenomenalną” zapowiedzią czegoś „przeklętego”. Jeśli Płusa rzeczywiście jest „życiopisem”, to chyba chce się spodobać bogom. Bo jeśli pisze w liście do rówieśnika Tomasza Pułki zmierz ten wiersz metronomem i daj mi  zielone światło, to zaczynam się bać.

Ale mądry albo przemądrzały w swoim talencie Płusa „odwraca” całe to opisane i uniwersalnie przetrawione „przekleństwo” jednym listem do bogu ducha winnego Tomasza Różyckiego: nie wiedziałem, że z wiekiem w świątyniach i na grobach należy pielęgnować milczenie. chłonąć światło z wnętrza znicza jak kieliszka.. wyrzucać w kolorowym szkle pieśni rozbitka.

Najistotniejszą pointą, ważnym głosem w pozłacaniu lub odbrązowianiu „przeklętych” jest świeży tembr Płusy (a mógłby przecież…). No i to, że właśnie tak „poukładany” Różycki jest jedynym z adresatów listów Płusy, który ten list może osobiście (jako „osobistość poetycka”) przeczytać. I niech tak zostanie. Bo czasami z wczesnej śmierci można zrobić sztandar, ale częściej wychodzi chorągiewka (kiedy zaczynałem pisać nie wiedziałem jeszcze, że poeta poszukuje stylu, czystego dźwięku,/ na polu liryki uprawia wycieczki osobiste – „kończy” Kacper Płusa)  

Czesław Markiewicz

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.