W najnowszym numerze...

×

Wiadomość

Failed loading XML...
Natasha Trethewey

Natasha Trethewey urodziła się w 1966 roku jako pierwsze i jedyne dziecko pochodzącego z Kanady profesora literatury i czarnoskórej pracownicy socjalnej. Pobrali się w tajemnicy jako że związki międzyrasowe były wtedy wciąż jeszcze nielegalne. Jej ojciec czytał w tym czasie Tołstoja i zafascynowany postaciami z powieści rosyjskiego giganta literatury postanowił nadać swojej córce rosyjskie imię. Rodzice Natashy Trethewey rozwiedli się gdy miała ona sześć lat. Od tego czasu mieszkała trochę z matką, w Atlancie, a trochę z ojcem w Mississippi. Jej matka została zamordowana przez drugiego męża, po tym jak się rozwiedli, gdy Natasha miała 19 lat. Matce będzie poświęcony wielokrotnie nagradzany wybór wierszy Trethewey Native Guard. Książka ta otrzymała między innymi nagrodę Pulitzera i ugruntowała pozycję Trethewey do tego stopnia, że została wybrana dwukrotnie, w 2012 i 2014 roku, na stanowisko konsultanta do spraw poezji przy Bibliotece Kongresu USA, a więc faktycznie była “poetką narodową.”

 


 

Wiersze Trethewey to mieszanka wiersza białego i tradycyjnych form takich jak sonet czy villanella. Niezmienny pozostaje temat większości jej wierszy, zagłębianie się w historię dwóch odnóg swojej rodziny, próbowanie znalezienia odpowiedzi na trudne pytania o własną tożsamość, tożsamość osoby żyjącej i piszącej pomiędzy, pomiędzy rasami i tradycjami, należącej tu i tam lub ani tu ani tam. O tym właśnie jest jeden z prezentowanych dzisiaj wierszy, mówiący o tym posiłkując się pojemną metaforą flądry, białej lub czarnej w zależności od której strony się na nią popatrzy. Proste i genialne!

Janusz Solarz

 


 

Flądra

Masz, włóż to na głowę, powiedziała
wręczając mi kapelusik.
Jesteś tak biała jak twój ojciec
i taka już pozostaniesz.

Ciotka Sugar zrolowała swoje nylony
aż do kostek żylastych łydek,
a ja zrolowałam moje białe podkolanówki
i siedziałam machając nogami,

robiąc nimi kółeczka nad samą wodą,
nad srebrnymi grzbietami strzebli,
które przemykały to tu to tam
między miejscami w słońcu i w cieniu.

Popatrz, tak się trzyma wędzisko
aby rzucić żyłkę wprost przed siebie.
A teraz nabij dżdżownicę na haczyk,
zarzuć wędkę i czekaj.

Siedziała wypluwając przeżuty tytoń
do kubka po kawie,
ale zebrała się w sobie gdy ryba wzięła
i szarpnęła gwałtownie wędką.

Kręciła kołowrotkiem i ciągneła rybę,
która wiła się walcząc o życie.
To flądra, powiedziała, a można poznać
po tym, że po jednej stronie jest czarna.

Druga strona jest biała, dodała.
Ryba wylądowała uderzając głucho o pomost.
Stałam tam patrząc jak się przemienia,
jak się rzuca ze strony na stronę.

 

Incydent

Opowiadamy tę historię rok po roku —
patrzyliśmy przez okno, przez spuszczoną roletę —
choć tak naprawdę nic się nie zdarzyło,
zwęglona trawa teraz już na powrót zielona.

Patrzyliśmy przez okno, przez spuszczoną roletę,
na krzyż ustawiony jak świąteczna choinka,
zwęglona trawa wciąż jeszcze zielona. Wtedy
zgasiliśmy światło, zapaliliśmy naftowe lampy.

Przy krzyżu ustawionym jak świąteczna choinka
zebrało się kilku mężczyzn, białych jak anioły w swoich pelerynach.
Zgasiliśmy światło i zapaliliśmy naftowe lampy,
Knoty drżały w zbiorniczkach na naftę.

Było tak jakby zebrały się anioły, biali mężczyźni w pelerynach.
Gdy skończyli, odeszli w ciszy. Nikt nie przyszedł.
Knoty drżały przez całą noc w zbiorniczkach na naftę;
Do rana wszystkie płomienie przygasły.

Gdy skończyli, mężczyźni odeszli w ciszy. Nikt nie przyszedł.
Tak naprawdę nic się nie zdarzyło.
Do rana wszystkie płomienie przygasły.
Opowiadamy tę historię rok po roku.

 

 

Cmentarny blues

Deszcz padał cały czas gdyśmy ją chowali;
Od kościoła do grobu lało gdyśmy ją grzebali.
Błoto kląskało głucho pod stopami.

Gdy kaznodzieja krzyknął, wzniosłam w górę rękę;
Gdy poprosił o świadka, wyciągnęłam rękę —
Śmierć zatrzymuje ciało, dusza goni w piętkę.

Wyszło słońce kiedy zbierałam się już do odejścia,
Oślepiło mnie gdy się odwróciłam do odejścia —
Plecami do matki, na wznak po wszystkich przejściach.

Droga wiodąca do domu była upstrzona dziurami,
Droga powrotna do domu zawsze upstrzona dziurami;
Kręci się wciąż koło czasu, chociaż my zwalniamy.

Błąkam się teraz od jednego do drugiego zmarłego imienia:
Imię mojej matki tak jak poduszka pod głowę z kamienia.

 

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.