W najnowszym numerze...
Wydawnictwa Salonu Literackiego
Karmageddon
- Autor: Paweł Podlipniak
- Wydawnictwo: Stowarzyszenie Salon Literacki
- Strony: 54
- ISBN: 978-83-933101-6-6
- Warszawa 2011
- Seria Salonu Literackiego (9)
Informacje
Redakcja: Radosław Kobierski
Współpraca redakcyjna: Dorota Ryst
www.salonliteracki.pl
Projekt okładki: Paweł Podlipniak i Arkadiusz Łuszczyk
Rysunek na okładce: Mariusz Dański
Zdjęcie na tylnej stronie okładki: Rita Katana
Korekta: Halina Bogusz
Projekt typograficzny: Michał Rozmysł
© Copyright by Paweł Podlipniak, Warszawa 2011
Wydawca: Stowarzyszenie Salon Literacki
Druk i oprawa: DANMAR Biuro Edytorsko-Usługowe
www.danmar.waw.pl
Nota od Autora
Pochodzę z Radomia, jestem bizantynistą, nauczycielem j. angielskiego i dziennikarzem. Publikowałem w prasie literackiej: „Toposie”, „Arteriach”, „RED-zie”, „Notatniku Satyrycznym”, „Frazie”, „sZAFie”, „Miesięczniku Prowincjonalnym”. Debiutowałem tomem wierszy pt. „Aubade triste” (MBP/ITE Radom) w 2010 r. W sieci jestem obecny od lat jako komnen/komnen kastamonu, prowadzę także blog autorski: www.komnen-kastamonu.blogspot.com.
Moje wiersze nie pochodzą z „jasnej strony”. Wypełnia je mniej lub bardziej bolesna pamięć, przeczucie nieuchronności gubienia miejsc, ludzi, kierunków. Gdybym miał streścić „Karmageddon” w dwu zdaniach, to wybrałbym tekst zamykający płytę „Dark Side of The Moon” zespołu Pink Floyd: „There is no dark side in the moon, really. As a matter of fact it's all dark”.
Paweł Podlipniak
Zimnik
Anno,
Lis jest rudym lasem i cały nie spłonie.
Za zimno mu, a droga, język z niknącym
nalotem (za nią śnieg zamknął w uścisku krzywe
szyje sosen) to świadectwo choroby. Wyżej,
w grejskalu, tkwi bóg niby tępa ość,
oceniając nasz apetyt na życie.
Na ten spacer przez zaspy pójdziemy osobni,
zaskoczeni, bo śmierć, blady koń, ma kopyta
owinięte w atłas. Stąpa cicho i uważnie,
obwąchuje ślady po nieprzebranych za nic dniach,
nocach oraz innych próbach ucieczki.
Potem zgniata puste listy oparte o szklanki.
Za lis, za las, za śnieg nie przemycisz
na szczęście ani grama z siebie. Ze mnie
jeszcze mniej, a ci, co za kitą pogonią drogą,
napiszą nas rozdzielnie. Przecież ostatnią
wieczerzę zaczęliśmy, gdzie inni kończą,
a skończymy, gdzie zaczynają.
i tak poniesie nas śmiech.
Ave Lancastria gratia plena!
Na wysokościach, gdzie była chwała, wywar
piliśmy z popiołu, piołunu, szaleju. My, dzieci
Gadareńczyków skryte w ptasich brzuchach.
Łapali nas w strugi światła i ściągali na dół,
a wtedy sypaliśmy iskry wprost z glinowych żagwi.
Pod nami buzowała ziemia, kiedy tak na oślep
wymierzaliśmy wyrok wrogim mrówkom.
Termit topił tysiące kopców w zwartą bryłę.
W mroku śmierć miała kolor i gładką fakturę
bursztynu. Tak, krzycząc, zastygały miasta.
Na ich kamienne głowy zrzucaliśmy z siebie
całą nienawiść, choć przecież ktoś inny
powołał nas do życia w szeregu i wtłoczył
w świńskie skóry z naszywkami. Szloch
wysysał tlen z masek przed powrotem do życia.
Pod spodem mieliśmy grozę, wewnątrz jedno
imię dla wszystkich. W smyczach interkomów
hulał głos wskazujący ścieżki do gniazd.
Tarliśmy brzuchami o ziemię i czasem
dawało się zasnąć bez pacierza mejdej, mejdej.
Ruchy Browna
Dali nam złe wytyczne i sczerniałe mapy,
które żar powykręcał niby serpentyny
(śliskie trasy do szusu w niebywałą pustkę
pod dnem domu, gdzie w zimie utkwiła lawina).
Na odwrocie map skrzepły didaskalia, notki
nic niemówiące ślepcom. Między szeregami
zer i jedynek była pełnia niedomówień.
Czekaliśmy na glossę, głos z drugiego brzegu.
Nie doszedł, jak wcześniejsze nieotwarte listy.
Co z tego, że nadzieja obdzielała równo
swoich wiernych głupotą? Łopatki swędziały,
jakby miało wyrosnąć tam coś ulotnego.
Przecież po drugiej stronie odbiornika, lustra,
innej formy próżności, ktoś powinien czekać
na nasz powrót, a potem unieważnić stare
nazwy, w zamian nadając nowe, prosto z księgi
kodów: foxtrot-uniform-charlie-kilo.