Drukuj

To jest dwudziesty czwarty mój felieton w tym miejscu i w tym cyklu. Dwa lata tego pisania bzyknęły jak sen jaki złoty. Czas galopuje jak pijany zając po miedzy. I tak całe szczęście, że Salon Literacki jest miesięcznikiem. W pewnej gazecie (o niesłusznym z obecnej perspektywy profilu) dawnymi czasy prowadziłem felieton cotygodniowy – w sumie skończyłem na 592 odcinku. Sic! No więc policzcie sobie, ile to lat trwało. Potem wydałem wszystkie te felietony w książce pt. Czarne dziury. Liczy ona 468 stron. To moja najgrubsza książka. W życiu takiej nie napiszecie! A jak napiszecie, to gdzie znajdziecie wydawcę?

I tak sobie myślę, że gdyby Salon Literacki był tygodnikiem, to może pobiłbym swój rekord? Ale nie, nie bójcie się! Mam skłonności do czarnego humoru.

Felietonistyka za czasów słusznie minionego ustroju to był cudny rozdział publicystyki. Mieliśmy felietonistów wybitnych.

W czołówce szli chyba Kisiel i Hamilton. Kojarzycie? Eeeeee, jakieś krępujące pytania wam tu zadaję, sorry.

Hamilton czyli Jan Zbigniew Słojewski pisał felietony latami. Miał cudownie lekkie pióro i nie mniej cudowne poczucie humoru. Był arcyinteligentny, z lekka sarkastyczny i „na luziku” (a felieton bez luziku to tak jak wódeczka bez promili, tfu!). Czytało się jego teksty jednym tchem. Ale heca hecą, a Hamilton wyłapywał ważne sprawy, zwłaszcza nonsensy rzeczywistości. W okresie PRL-u dla inteligentnej inteligencji był to powiew świeżego powietrza. Dzięki takim osobom jak Hamilton nasz barak w obozie „demokracji ludowej” należał – tak uważano – do najweselszych.

Najczęściej czytywaliśmy Hamiltona w tygodnikach „Kultura”, „Polityka” i „Współczesność”. Sam autor lubił wcielać się w postać starca i z tej perspektywy nadziwić się nie mógł, co się dzieje. A góra absurdów rosła. Hamilton to było w jakiejś mierze późne wcielenie Stańczyka. A Stańyczków w obecnej Polsce mamy za mało. Słojewski ma obecnie 83 lata, nie wiem, czy jeszcze gdzieś pisze – jeśli nie, to wielka szkoda.

Kisiel to Stefan Kisielewski (1911-1991). Był „człowiekiem muzyki”, kompozytorem (nawiasem mówiąc ojcem Wacława ze znanego ongiś duetu fortepianowego Marek i Wacek). Jego główną trybuną jako felietonisty był „Tygodnik Powszechny” – tam czytaliśmy jego felietony z biegiem czasu umieszczane w różnych cyklach. Były one lekkie, świetnym piórem pisane, acz niepokorne, bowiem Kisiel był dzielnym aktywistą opozycji, a w tamtych czasach bycie w opozycji było czymś o wiele trudniejszym niż obecnie. Tak czy owak takim postaciom jak Kisielewski zawdzięczamy wiele tego, co potem przyczyniło się do fiaska PRL-u. Bo też pamiętajmy, że „front propagandowy” bywa skuteczniejszy niż „front ogniowy”. A każda felietonistyka lepiej toruje sobie drogę niż publicystyka. Jak przypomnę sobie przemówienia Gomułki czy Gierka, to myślę teraz, że wtedy oni powinni byli Kisielowi buty glancować.

Ech, lata mijają, a przyszłych czyścibutów nie mniej niż dawniej.

Dorobek kompozytorski Kisielewskiego jest imponujący. Paradoks polega na tym, że Kisielewski jest dziś bardziej znany, zapamiętany i doceniany jako Kisiel. Oto co znaczy siła felietonu!

Pisywali także dawnymi czasy felietony skądinąd znani pisarze lub znani „ludzie pióra”, np. Jerzy Andrzejewski, Zygmunt Broniarek, Stanisław Dygat, Krystyna Kofta, Marek Skwarnicki, a nawet Wisława Szymborska… Żal mi minionego czasu ich felietonowej świetności. To były przecież świetne pióra.

Moich ulubionych, czytanych felietonistów mam jeszcze kilku. Bardzo cenię Ludwika Stommę, który także związany był z „Polityką”. Jeszcze wcześniej w tym tygodniku czytałem felietony Michała Radgowskiego. No i mojego ukochanego redaktora Krzysztofa Teodora Toeplitza. Chwała też Bogu, że do dziś przetrwał – a ciągnie się to już długimi latami – Daniel Passent.

Tak widzę, że lista moich ulubionych felietonistów może się ciągnąć i ciągnąć. Więc tylko jeszcze kilku przypomnę: Michała Ogórka, Grzegorza Miecugowa, Stanisława Tyma i… Jerzego Urbana. Ten ostatni to był talent niemały – ze sporym poczuciem humoru i sarkazmu. Odmiana tzw. „ciętego inteligenta”. Luzaka. Dosyć cynicznego. Ale dał się wciągnąć w politykę i stał się hamulcowym transformacji post-PRL-owskiej. I to był początek końca Urbana – dziś dziennikarza niszowego i marginalnego.

Felieton jest na ogół „pobocznym zajęciem” dziennikarza. Jego siła jednak w tym, że niejeden felietonista stał się bardziej znany dzięki uprawianiu tego gatunku, a nie innych, „solidniejszych” form dziennikarskich.

Tak jakoś się składa, że chyba większość czytelników prasy, zwłaszcza tygodniowej, zaczyna lekturę każdego numeru od felietonu. Być może nawet niektórzy na tym poprzestają. No i dobrze. Tak czy owak felieton był jest i będzie. Przypomnę Szanownemu Koleżeństwu, że Bolesław Prus też pisał felietony.

Cudny gatunek! – miły, lekki i przyjemny. Czasami złośliwy, czasami zjadliwy, czasami rozbawiający do łez. Bywa i poważny. Czytajcie felietony – od nich nie zgłupiejecie, co najwyżej wkurzycie się. I o to – ogólnie rzecz biorąc – chodzi.

Gdybym w tym felietonie was wkurzył, to byłbym z siebie dumny :) Ale poczekajcie – jeszcze wymyślę coś, co was ruszy…

Leszek Żuliński

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.