W najnowszym numerze...

×

Wiadomość

Failed loading XML...

To była mała wioska. Gdzieś na końcu świata. Za jej końcem przebiegała granica z Czechosłowacją. Ta granica wyglądała tak: szeroki, zaorany pas ziemi, a po jego obu stronach druty kolczaste. I co jakiś czas tablice z ostrzeżeniami, że granicy przekraczać nie można... Ale zanim dochodziło się do krańca wioski, było rozwidlenie drogi – w lewą stronę szlak na Przegibek, w prawą – na Wielką Raczę...

Byłem jeszcze w podstawówce, kiedy ojciec wywiózł nas tam na wakacje. Całe dwa miesiące na tym pięknym zadupiu! I tak jeździliśmy w to miejsce przez kilka lat z rzędu. A mieszkaliśmy w domu dziadka Czarnieckiego. Był już wtedy staruszkiem, przed wojną pełnił dumną rolę łowczego u żywieckiego księcia Habsburga. W niedzielę ubierał się w swój dawny, odświętny mundur leśniczy, zakładał kapelusik z piórkiem i paradnie ze swą żoną, Anielą, szedł do odległego kościoła. Z osiem kilometrów w te i we wte.

Wrosłem w to miejsce. Rodzice gonili mnie po górach, ale poza tym odkryłem tam swój magiczny świat. Zaprzyjaźniłem się z królikami w klatce, pilnowałem krów pasących się za opłotkami gospodarstwa, łaziłem po wiosce. Najbardziej magiczne było łowienie pstrągów w górskim strumieniu. Miejscowe chłopaki robili to rękami. Strumień był płytki i kamienisty. Zaganiało się pstrąga pod jakiś kamień, gdzie miał już małe pole manewru – i cap! Paluchami pod skrzela, tak, aby się nie wyrwał. Trudna sztuka, ale i mnie się czasami udawało.

Najbardziej magiczne były jednak niektóre wieczory. Wioska nie była zelektryzowana. Gdy zapadał zmrok, zapalało się lampy naftowe. Czasami dziadek z żoną swą, Anielą, przychodzili do naszego pokoju na pogaduszki. I on wtedy opowiadał, jak służył u tego Habsburga i organizował mu polowania. Jak czatowało się dniem, nocą lub o świcie na zwierza. Jak go się naganiało. Jakie wnyki się zastawiało... Opowiadał, jak się podchodzi głuszca, a tańce godowe cietrzewi rysował w mojej wyobraźni niczym Riepin. Wąsy miał francjózefowate. Ale podkręcał je do góry nieustannie; siwiuteńkie, pożółkłe od dymu z fajki. A ta fajka była długa, zagięta w dół, zdobna i szykowna... W jej dymie odpływałem do starego świata, do czasów najpiękniejszych. Bo piękniejszych już potem – według dziadka – nie było.

Sklepik, najbliższy w okolicy, był oddalony o osiem kilometrów. Raz, dwa razy w tygodniu wyprawialiśmy się tam na piechotę po sprawunki. Bo śniadania robiliśmy sobie sami, kolacje też (przy lampie naftowej), a obiady gotowała rumiana jejmość ze wsi – u niej była „restauracja”. Wtedy jeszcze funkcjonowało pojęcie „obiady domowe”. O fast foodach nikt nawet nie słyszał.

Z tego sklepiku taszczyliśmy zakupy, uff... Między nimi obowiązkowo butelki z naftą, no bo niby jak siedzieć po ciemku? Czasami trzeba było kupić sznurek do knota.

Chodziliśmy też prze dwie górki i dużą polanę do Ficka. Ficek miał gospodarstwo zagubione na odludziu... U niego kupowało się jajka „prosto od kury”, prawdziwą śmietanę i ser biały o smaku, jakiego dziś nie uświadczysz. Pamiętam tamtą chałupę. Musiała być jeszcze dziewiętnastowieczna – przysadzista, złożona z grubych bali, z dachem obsuwającym się już w jedną stronę, na którym gonty popękane... W głównej izbie stary, wiejski piec ogrzewany drewnem, łoże przypominające barłóg, a nad nim rzędy świętych obrazów. Za ścianą stajnia i obora z wieczną muzyką ich czteronożnych mieszkańców. Biedne to wszystko, ubożuchne, przaśne, chyba smętne. Ale króliki po podwórzu kicały wesoło. Kury gdakały i srały, gdzie popadnie. Tylko pies na łańcuchu uprzedzał, żeby go nie głaskać.

Zaraz po przyjeździe ojciec kupował kilka kur, dziadek Czarniecki co tydzień zabijał jedną dla nas. Łapał kurę za nogi, jakoś tak zgrabnie przytrzymywał palcami skrzydła, żeby nie trzepotały, kładł ofiarę głową na pieńku i trach siekierką. Zawsze mu asystowałem; dzisiaj już nie umiałbym...

Były też takie letnie wieczory, że chodziło się do sąsiadów jednych czy drugich. Na gankach, werandach, ławeczkach trwały długie posiady; czasami śpiewało się, opowiadało dowcipy, lecz najbardziej pamiętam te opowieści o duchach, strzygach, beskidzkich ludkach i skrzatach; jednym słowem: ballady i romanse... To może wtedy uwierzyłem – na chwilę – w świat poza światem?

Na naszym podwórku była studnia. Głęboka, z żurawiem. Wpatrywałem się w nią godzinami. Dziś nie wiem, dlaczego. Wtedy wiedziałem. W pokoju, na stojaku, duża miednica. Po jej lewej stronie wiadro z czystą wodą z tej studni, po prawej – wiadro, do którego wylewało się wodę z miednicy. Była też piwnica. W niej wieczny chłód. Tam się trzymało to masło, śmietanę i sery uklecone przez Fickową żonę. O lodówkach nikt wtedy nie słyszał, a gdyby usłyszał, to by się w głowę puknął... Radio, telewizor? Co ja tu bredzę?

We wsi była łaźnia. A co! Wanny i prysznice. Czynna tylko w soboty. Kolejek nie było, ale my chodziliśmy. Stary Józef palił drewnem w łaziebnym piecu, żeby ciepła woda szła. I ta łaźnia była pierwszym pohabsburskim skowronkiem słusznych, socjalistycznych przemian.

Kilka kilometrów dalej mieszkał stary Omyła z rodziną. Siedmiu synów miał i jedną córkę, Celinę. Dzisiaj mi się zdaje, że się w niej podkochiwałem, choć wtedy nie umiałby tego tak nazwać, jak teraz... Zresztą i tak ważniejsze były chłopaki ze wsi. A jeden, starszy, miał motor. On był najważniejszy!

Ach, zapomniałbym o makatkach... Wszędzie makatki. Pięknymi literami haftowane, zawsze na granatowo. Relikt? No bo w tamtym Macondo świat zmieniał się powoli i z pewną jakby niechęcią.

*

Po latach wsiadłem w samochód i pojechałem tam – w poszukiwaniu straconego czasu. Na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniło. Po lewej stronie te same góry, po prawej – też. Pierwsze zaniepokojenie odczułem, gdy spostrzegłem, że szutrowa droga zamieniła się w asfaltową. Potem mijały mnie same auta – ani jednego motocykla, ani jednej furmanki. Wzdłuż drogi słupy z linią elektryczną. A sklepik, z którego taszczyliśmy zaopatrzenie chyba przegapiłem, w każdym razie nie było go.

Horror zacząłem węszyć jednak dopiero po konstatacji, że nie widzę drewnianych, góralskich chałup. I to koniecznie z gankami i ławeczkami od strony ulicy. Owszem, były – albo takie zwyczajne, dzisiejsze, albo stylizowane lub nawet przestylizowane. I dużo nowych domów, murowanych. Co kilkaset metrów jakiś sklepik, kiosk, barek... Nie mogłem znaleźć domu dziadka Czarnieckiego. Pojechałem ze trzy kilometry dalej, wróciłem – i tak kilka razy. W końcu patrzę – to chyba ten! Jakiś inny, przemalowany. A na nim tablica, że jest tu pensjonat jakiejś śląskiej kopalni. Zaparkowałem. Obszedłem dom dokoła. Na zapleczu, gdzie była stodoła, obora dla krów, klatki z królikami stoi drugi dom z pensjonatowymi pokojami. Za nim na szczęście ten sam pagórek, na którym pasałem dziadkowi i jego żonie, Anieli, krowy. A łaźnia? Łaźnia zamknięta na cztery spusty, zmurszała, widać, że od dawna nieużywana. I studni z żurawiem nie ma!

Na pobliskim wzniesieniu stał spory budynek Wojsk Ochrony Pogranicza. No, pisałem: trzeba było strzec tego pasa zaoranej ziemi jak oka w głowie, a nuż by ktoś poszedł sobie do Czechosłowacji, co nie do pomyślenia! Ciekawe, czy tam jest jeszcze WOP i czego strzeże? Co to się porobiło?!

Nie zagrzałem długo! Wskoczyłem w auto i fruuu z powrotem. Wieś letniskowa jaka była, taka i została. Ale ktoś mi ukradł moje w niej dzieciństwo, ktoś mnie pozbawił tamtego świata. Dziś nie jestem pewny, że dał mi świat lepszy. A żywiecki książę Habsburg to się chyba w grobie przewraca, nie mówiąc już o Franzu Josephie.

Najbardziej pamiętam makatkę z wyhaftowanym napisem: „Dobra żona tym się chlubi, że gotuje, co mąż lubi” (oryginał był bez przecinków). Jak chciałem taką powiesić u nas w kuchni, to mnie żonka wyśmiała. I to ma być domowa harmonia? To są lepsze czasy? Wszystko schodzi na psy. Tylko jedno się chyba nie zmieniło: nie widziałem tam wtedy nikogo, kto by czytał książki lub miał je w domu. Mam nadzieje, że przynajmniej to zostało do naszych czasów, bo inaczej zwątpiłbym w ludzi. Oni potrafią być piękni i bez książek; wyjdą na ganek wieczorową porą, pogawędzą, pośpiewają, pobratają się, a starsi zadowoleni, że już po naftę do sklepiku chodzić nie trzeba ani wodę wiadrami nosić. To bardzo ważne w ich życiu, choć nie bardzo wiem, dlaczego...

Leszek Żuliński

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.