Drukuj

Tym razem Dyrekcja w porywie ambicji naukowych poprosiła nas, skromnych felietonistów, byśmy skupili się na kilku zadanych tematach. Cytuję: życiopisanie, mit spójności autora z dziełem, sens konfesji w poezji, instytucja poetów przeklętych, autentyczność (i autentyzm), szczerość kontra kreacja

Oczywiście są to zagadnienia nie z jednej beczki i w ogóle niejednoznaczne, często nieostre, więc postanowiłem po kolei zająć się z grubsza każdym z nich, trzymając się zadanej lekcji. A więc po kolei:

  1. Życiopisanie – to bardzo, moim zdaniem, umowna kategoria. Z życiopisania bierze się niemal cała literatura, bo niby z czego ma się brać? Owszem, wszelka baśniowość czy science-fiction bagażu życiowego nie potrzebują. Ale ogólnie pojmowana fikcja literacka tak w prozie, jak i w poezji ma swoje źródło jednak w behaviorze. Od ewidentnego biografizmu po korzystanie z matryc uniwersalnych naszego bytu i losu. Owszem, pióro nie musi trzymać się weryzmu, każda konfabulacja jest dopuszczalna, jednak korzenie naszych fabuł wyrastają na ogół z realu i doświadczeń osobistych. Tak postrzegam ogólność tego pojęcia. Stało się jednak po drodze coś dodatkowego. To „życiopisanie” w pojmowaniu Henryka Berezy. Najpierw Białoszewski, a potem Stachura wywołali swoim pisaniem ten problem. Poezja (także proza) zeszły z obłoków na ziemię. Fikcja literacka przestała istnieć. Literatura rodziła się z realu i najprawdziwszej prawdy. Wszystko to jednak dla mnie płynne. Czy np. Tołstoj Wojnę i pokój wziął z fantazji? Innymi słowy modny termin „życiopisanie” uważam za stary jak świat i dziś tylko u nas, w Polsce, zaanektowany dla zjawisk obecnego czasu.

  2. Mit spójności autora z dziełem… – ten mit nie jest dla mnie żadnym mitem. Owszem, są wyjątki. Na przykład autor literatury s-f chyba wymyśla więcej fikcji niż rzeczywistości. Baśniopisarze wręcz na tym żerowali. Ale dzisiejszy prozaik czy poeta piją ze źródeł osobistych przeżyć i doświadczeń, faktów i zdarzeń, wizji i powidoków. Ta spójność jest w większości przypadków oczywista. Problemem okazuje się li tylko metoda jej przetworzenia. Można – co oczywiste – swoje prawdy przekazywać realnie i dosłownie, ale można też kamuflować własną prywatność w dziele. Wcielać siebie w fikcyjnego bohatera, nie rzucając „na sprzedaż” własnego ego. Ale ta spójność – taka czy owaka – jest dla mnie czymś naturalnym i niezbędnym. Naszych książek nie pisze ktoś inny niż my sami. To naturalne zjawisko i nie widzę tu mitu.

  3. Sens konfesji w poezji… Hmm, konfesja to słowo wieloznaczne. Rozumiem, że tu mówimy konfesji jako „spowiedzi i zwierzeniu”. Tak, w sens i siłę takiego pisania mocno wierzę. Potrzeba autoekspresji, zwierzenia, to jedno z głównych źródeł literatury. Rzecz w tym, że trzeba umieć uniwersalizować i nadawać sens autowyznaniom. Samo rozkoszowanie się własnymi bebechami grozi klęską. Innymi słowy: konfesja jest niezbywalna, ale trzeba ją „kontrolować”. Pisząc o sobie, musimy trzymać na smyczy narcyzm i skargę. Nasz „subiektywny egzystencjalizm” powinien – powtarzam – się uniwersalizować.

  4. Instytucja poetów przeklętych – jaka „instytucja”? Tzw. poeci przeklęci opluliby to słowo. „Poeci przeklęci” są samotnikami, dziwakami, odszczepieńcami, rarogami. I straceńcami. Żyją na osobnych planetach i tylko my, astronomowie literatury, postrzegamy ich przez lunetę zaganiającą tych odszczepieńców w jedno stado. Nie wiem, od kogo to się zaczęło. Może od Villona, może od Rimbauda? (Tu przypominam francuski termin: poètes maudits) U nas, za mojego życia, mieliśmy tych odszczepieńców wielu. Andrzeja Babińskiego, Janusza Leppka, Ryszarda Milczewskiego-Bruna, Kazimierza Ratonia, Edwarda Stachurę… Może i Staszka Gostkowskiego? Jan Marx napisał o nich, i innych, grube, dwutomowe dzieło pt. Legendarni i tragiczni – polecam! Oni, i inni, to były osobne planety. Ich dramaty nie były reżyserowane. To były owieczki oderwane od stada, bo też nie umiejące żyć w tym stadzie. Powsinogi i alkoholicy. Biedni, nieszczęśni ludzie o sporych talentach. Jaka tam „instytucja”?

  5. Autentyczność i autentyzm – to są dwa różne pojęcia. Być autentycznym, a być autentystą to nie to samo. Autentyzm pisarski to wielki skarb! Być prawdziwym, pisać „prawdziwie”, być wiarygodnym i naturalnym, nie konfabulować, nie wymyślać Bóg wie czego, mówić przekonująco… – tak, to wielki skarb talentu. Być może istnieje literacka kategoria szczerości? Przekonującej szczerości. I tak ja pojmuję autentyczność literacką. A autentyzm to termin, który przykleił się do przedwojennej formacji pisarskiej. I tu zaistniało pomieszanie tych obu pojęć. Przedwojenni autentyści (Czernik, Frasik, Ożóg, Pietrkiewicz i pomniejsi) tworzyli klasyczną „grupę programową”, stanowiącą „kontrbiegun” wobec ówczesnej formacji poetów „miasta, masy, maszyny”. Dzisiaj już spór ten nie istnieje. Ale „być autentycznym” to nadal skarb nad skarby. Bo co autentyczne nie jest, nie jest też dobrą literaturą.

  6. Szczerość kontra kreacja – nie umiem się ustosunkować do tak postawionej alternatywy. Szczerość, prawda, to zawsze wielki atut każdego dzieła literackiego. Wyobrażam sobie nawet szczerość aż do ekshibicjonistycznego bólu. Taki timbr zawsze nas, czytelników porusza. Ale czy to znaczy, że kreacja może być nieszczera? Może, lecz przecież niekoniecznie. Dlatego te dwie kategorie są bardzo nieostre. I szczerość, i czysta kreacja mogą nieść arcyciekawy skutek. Wszystko w końcu zależy od wagi przesłania, od sensów, od prawdy i ekspresji dzieła literackiego. Ostatecznie: od talentu autora.

No więc Dyrekcja wymyśliła nam pracę domową do wykonania, a zadane tu dylematy nie muszą nieść żadnych oczywistych reguł. Każde dobre dzieło jest zdarzeniem indywidualnym. Każde złe – nieudanym. I tyle mam w tych kwestiach do powiedzenia, choć całą książkę można by na te tematy napisać.

Leszek Żuliński

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.