Drukuj

Musiał to być rok 1994. Wtedy to Krzysztof Teodor Toeplitz założył tygodnik „Wiadomości Kulturalne” (z łaskawości ówczesnego ministra kultury, Kazimierza Dejmka), a mnie zatrudnił w tym piśmie jako szefa działu literackiego. Redakcja mieściła się w cudnym miejscu – na ulicy Brzozowej, która biegnie za wschodnią ścianą warszawskiej Starówki. O rzut beretem był teatr Stara Prochownia prowadzony przez Wojciecha Siemiona, który niemal codziennie wpadał do nas na kawkę. Nie mówiąc już o innych znanych przyjaciołach pisma, jak chociażby Agnieszka Osiecka…

Ale nie o tym ja chciałem… Otóż były to czasy, kiedy komputeryzacja zadomawiała się w różnych branżach. Toteż kiedy zobaczyłem na swoim biurku komputer, to nogi się pode mną ugięły. Ale red. Toeplitz wprowadził do pokoju jakiegoś faceta i powiedział mniej więcej tak: – To jest Pan Janek. Będzie Was uczyć pracy przy komputerze. Przez tydzień. A potem ja nie będę przyjmował do lektury czy druku ani tekstów pisanych ręcznie, ani na maszynie do pisania.

I tak się stało. Pan Janek musiał jednak posiedzieć u nas trochę dłużej, bo nasze talenty redaktorskie i literackie w żaden sposób nie były kompatybilne z elektroniką.

No i w ten sposób przeżyłem kolejną rewolucję w swoim życiu. Moja maszyna do pisania do dziś zajmuje na regałowej półce honorowe miejsce „zabytku bezużytecznego”, choć kultowego.

Z rzeczy trudniejszych doczekałem się jeszcze w tamtych czasach niełatwej sztuki posługiwania się telefonem komórkowym. I nadziwić się nie mogę, gdy widzę dzisiaj starszaków z przedszkola, którzy palcami skaczą po klawiaturze komórek jak zajączki po łące. Co to będzie dalej? Na bank: koniec świata! A w najlepszym razie cyborgizacja człowieka.

I pomyśleć, że gdy w 1956 roku zostałem uczniem podstawówki, na plecach nosiłem tekturowy tornister, a w ręku worek z kapciami, zaś w drugim mniejszy woreczek z buteleczką atramentu. Długopisów jeszcze nie było, więc w piórnikach mieliśmy stalówki i obsadki piór, już nie wspominając o legendarnej gumce-myszce czy temperówkach do ołówków i kredek.

Lata biegły i ostatecznie przyśpieszenie elektroniki zmusiło nas do wysiłków nadążania za kolejnymi rewolucjami. Na przykład: ile lat musiałem nabiegać się na pocztę, by uiścić comiesięczne opłaty za czynsz, prąd, gaz, wodę, telefon itd. Teraz wchodzę na swoje konto komputerowe i zlecam w komputerze mojemu bankowi wszelkie przesyłki finansowe. A i moje zarobki czy honoraria tą sama drogą owo konto zasilają. Mogę też przez komputer zabukować pokój w hotelu, kupić bilet kolejowy czy lotniczy, pizzę z dostawą do domu lub wczasy na Hawajach. Ech, tak sobie myślę, że gdyby nagle ożyli Lenin, Stalin, Bierut, Gomółka, Gierek, a nawet Charles de Gaulle czy John Kennedy, to by im z wrażenia lampasy ze spodni poodpadały.

Jest powód do zadowolenia i uciechy? No jasne, że jest, ale tempo tego wszystkiego może co nieco przesadzone. To, co się stało za mojego życia powinno rozwijać się w ciągu stulecia, a nie trzydziestu lat. Ale nie ma zmiłuj! Jest tempo – to nadążaj za nim. Młodzież zadyszki nie dostaje, jednak my – ludzie z innej epoki – nie nadążamy za tym wszystkim. A przecież nie możemy być hamulcowymi postępu; powinniśmy cicho siedzieć i kłócić się z żoną, czy zamówić na nasz grób pomnik z lastriko czy z piaskowca. Jednak, gdy trochę żywot nam się przedłuży, to inne „mody funeralne” mogą zatriumfować na cmentarzach. Ech, wszystko stało się takie zmienne, „natychmiastowe”, nieprzewidywalne i oczywiste. Oraz kruche.

Cywilizacjo – wyhamuj! Przysiądź sobie gdzieś w lesie na pieńku, odsapnij! No ale to jest wołanie na puszczy. Cywilizacja – co naukowo odkryłem – karmi się przyśpieszeniem. To daje efekt kuli śnieżnej, która zaczyna się toczyć małą śnieżynką, a w dół stoku dociera wielka kulą. Jedna jednak jest luka w tym rozumowaniu. Otóż wszystko wskazuje na to, że cywilizacja toczy się nie w dół, a pod górę. Może ta góra w ogóle nie ma szczytu, na co wskazują minione stulecia wspinaczki. Jednak gdzieś musi być koniec. Diabli wiedzą gdzie i kiedy… Wszelka futurologia jest tylko domysłem.

Reszta jest przemysłem. No, wykluczając nasze domysły, rozterki, znaki zapytania, wątpliwości i nadzieje. Może złudzeniem? Zdaje mi się, że widzę… Gdzie? Przed oczyma duszy mojej – jak napisał Szekspir. Ale to kiepski argument – jak wiadomo, Hamlet był mięczakiem i pięknoduchem. Na dodatek przeszył szpadą Poloniusza zamiast szczura. Innymi słowy: rozminął się z rzeczywistością. I tak trafiamy na ogół kulą w płot albo błądzimy jak ślepcy.

Ale dzisiaj i ślepiec różni się od Edypa. Edyp dźwigał mit na plecach. I symbol. I przesłanie. I tragedię. A nasze dramaty takie jakieś banalne, zwyczajne i standardowe. Byle jakie. Mają wszystko, oprócz przesłania. No ale ja jednak widzę. Widzę, co widzę. Niestety, widzieć a rozumieć to dwie różne sprawy. A szlag by to trafił!

Nawet za literaturą trudno nadążyć. Nowe roczniki gonią się jak wyżły na psich wyścigach, jednak trudno ustalić, który rocznik lepszy. Pięć minut sławy wystarcza; potem nadchodzi kolejny rocznik i przejmuje władzę – na trzy lata. I tak ta karuzela się kręci, nie pozostawiając po sobie większej smugi. I słychać tylko wizg tej galopady, którego kakofonia czyni zamęt w uszach i w głowie.

A wiec może żyjemy za szybko? Może spod nóg gdzieś zniknęły kanony i szablony? Może tempo życia zburzyło nam dawny ład? I może pióro maczane w atramencie lepiej formułowało Sens?

Leszek Żuliński

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.