Drukuj

Czasami poeci mi się kojarzą. Chodzą parami. Na przykład Dorotka Ryst i Sławek Płatek, mimo że mieszkają niemal 400 kilometrów od siebie, stworzyli i prowadzą tę witrynę, na której teraz i ja, i wy jesteśmy. Tandemy mogą być różnego typu. Od miłosnych począwszy, poprzez przyjacielskie, towarzyskie, po biznesowe. Ja na przykład ostatnimi czasy należę do „bezinteresownego trójkąta”, który tworzą – oprócz mnie – Stefan Jurkowski i Jan St. Kiczor. Raz na jakiś czas robimy sobie w restauracji gmachu ZLP „posiedzenia egzekutywy”. No, lubimy ze sobą rozmawiać i cała tajemnica sprowadza się do tego. Ponadto w tym lokalu serwują m.in. torcik bezowy – mistrzostwo świata! Każda poezja przy nim wysiada.

Ale widywałem tandemy i mniej radosne. Na przykład mocno siedzi mi w głowie przyjaźń dwóch krakowskich poetów – Wojciecha Kawińskiego i Tadeusza Śliwiaka. Dzieliła ich różnica 11 lat, ale łączyła przyjaźń poetycka. Śliwiak zmarł w 1994 roku. Zapadł na ciężką demencję i jakieś „alzheimerowe” problemy. Ponoć któregoś grudniowego poranka, bladym świtem, wyszedł w piżamie na ulicę i wpadł pod tramwaj… W ostatnim okresie życia Wojtek Kawiński nim się „opiekował”. Ja ostatni raz widziałem Tadeusza dobry rok przed jego śmiercią. Była to jesień. Nikos Chadzinikolau jak co roku zorganizował kolejną edycję Poznańskiego Listopada Poetyckiego. Mieliśmy m.in. sporą imprezę w jakimś starym pałacu wielkopolskim; pięknym. Byli i Tadeusz, i Wojtek. Ja przysiadłem się do nich i nagle stałem się… ofiarą Śliwiaka. Złapał mnie za rękaw i zaczął opowiadać o swoim pobycie w Argentynie. Tam, w Buenos Aires, poznał Gombrowicza. No i właśnie opowiadał mi o ich spotkaniu, ich długiej, wielogodzinnej rozmowie. Ale osobliwy dramat polegał na czymś innym. Otóż gdy dobiegał do końca opowieści, zaczynał ją od nowa. I tak w kółko. Chyba pięć, sześć razy tego słuchałem, przytakiwałem, podziwiałem i… wyrwać się nie mogłem, bo jakże tak? I mam do dziś w oczach ten obraz: zaczęliśmy w środku nocy się zbierać, by wrócić do Poznania. Wojtek zakładał Śliwiakowi płaszcz, szaliczek, czapkę i trzymał go pod rękę, gdy szliśmy do autokaru. Był pielęgniarzem starszego kolegi. Mam w oczach ten smutny obraz, bezwład Śliwiaka i opiekuńczość Kawińskiego. Tak, oni byli przyjaciółmi!

Jakaś odmiana przyjaźni łączyła także Annę Świrszczyńską (już o niej wspominałem w tym cyklu) z Czesławem Miłoszem. Nie wykluczam, że był to jeszcze przedwojenny romans, ale nie wiem, nie wiem… Po wojnie wymieniali jeszcze przez lata listy między sobą. Świrszczyńska była kilka razy u mnie w domu – wpadała, gdy przyjeżdżała do Warszawy. O Miłoszu sporo mi opowiadała. Widać było gołym okiem i słyszeć inteligentnym uchem czułą aurę tej przyjaźni.

Przyjaźnie literackie nie zawsze są wieczne i nie zawsze kończą się dobrze. Często niszczy je konkurencyjność zawodowa i nieakceptowalność gildii, z jakimi wiąże się jeden lub drugi poeta. Pod tym względem ohydny był okres transformacji ustrojowej. Jedni stawali po tej stronie, inni po drugiej. Jedni pili kawusię w „Harendzie”, inni cieńką herbatkę w Arłamowie. Marek Wawrzkiewicz i Jerzy Górzański mieszkali w jednym bloku przy ulicy Powstańców Śląskich na warszawskich Jelonkach. Jak Paweł i Gaweł – jeden na górze, a drugi na dole. Jednego wieczora wódeczka była na dole, drugiego dnia na górze. I tak w kółko. Ładnie tam się skumali. Ale już żaden tam nie mieszka. Co gorsze nie utrzymują kontaktu. Bo gdy wspomniana transformacja zmieniła starą Polskę na nową, to przyjaźń się rozwiała. Nie ona jedna zresztą.

 

Na marginesie i poza tematem: w któryś poniedziałek Górzański przychodzi jakiś markotny do redakcji i mówi: – Wziąłem wczoraj, w niedzielę, swojego trzyletniego synka do ZOO… I wiecie co mi zrobił.? Tam kosił trawnik mały zetorek. On stanął jak wryty, w ogóle żadnych zwierzaków oglądać nie chciał i wpatrywał się ponad godzinę w ten zetorek. Wrócił do domu szczęśliwy. Żadnego zwierzaka nie zobaczyliśmy…

 

Naturalnym terenem przyjaźni literackich były redakcje. Najmocniej widziałem to w miesięczniku „Literatura”, gdzie pracowałem kilka lat. Do najbardziej ścisłego teamu literackiego należeli: Jerzy Górzański, Krzysztof Karasek, Krzysztof Mętrak i Konstanty Pieńkosz. Punkt był świetny: ul. Koszykowa tuż przy Placu na Rozdrożu, a vis-à-vis naszej redakcji prosperowała kawiarenka, która istniała od zawsze do dzisiaj. Nasz lokal, nawiasem mówiąc, był „kultowy”; w nim wcześniej mieściła się redakcja legendarnej „Współczesności”. Chłopaki wpadali do redakcji, pokręcili się i fruuuu do tej kawiarenki. I tak codziennie. Swoją drogą kawiarnia od dawna pełni funkcję „świątyni literackiej”. No, z tą „świątynią” to zapewne przesadziłem, ale… Krakowska Jama Michalika na ul. Floriańskiej (założona w 1895 roku) chyba rozkręciła w Polsce ten kult. W Krakowie wpadnijcie także do lokalu „Pod Gruszką” (na Rynku) – tam zawsze potkniecie się nie o jednego, a o wielu literatów. No więc chłopaki z „Literatury” na nasz skromny, warszawski sposób kontynuowali tę tradycję. Ja włączałem się w te posiady z doskoku, bo byłem sekretarzem redakcji, a w tej funkcji każdy ma przegwizdane.

W zasadzie dzisiaj nic się nie zmieniło. Tylko już nie ci legendarni ludzie, bo starzy gwałtownie powymierali, a młodsi są „na dorobku”. Ale wszystko przed nimi, choć klimat już jakby nie ten. Jednak mogę się mylić…

Dobrym tematem na felieton mogłyby też być nie przyjaźnie literackie, a literackie antagonizmy. Ale takiego felietonu nie napiszę. Po co wsadzać kij w mrowisko? Dobre wspomnienia mają przewagę nad złymi – i tego się trzymajmy. Choć czasy takie nastały, że już mało kto wie, czego się trzymać. Byle nie brzytwy!

Leszek Żuliński

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.