Czy życie literackie w czasach mojej młodości było „odgórnie zarządzane”? Ależ tak, i to nie tylko życie literackie, ale cała kultura. Po pierwsze w PRL-u, tak jak i dzisiaj, istniało Ministerstwo Kultury. Robiło mniej więcej to samo, co dzisiaj robi MKiDzN. To był organ rządowy, jak teraz, ale w gruncie rzeczy dyspozycje w ważnych sprawach MK otrzymywało od KC PZPR. Nie wiecie co znaczy ten skrót? Znaczy: Komitet Centralny Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Partia, mateczka nasza, dbała o nas i baczyła, byśmy nie pobłądzili. Tam był osobny wydział ds. kultury – on dbał o to, by ta dziedzina nie schodziła na manowce i nie migała się w służbie Polsce. Innymi słowy chodziło o ideologię. Oczywiście pisarze mogli pisać co chcieli, lecz trzeba było pilnować, by coś im się w głowach nie pomieszało. Wtedy karzący palec Partii robił niu-niu takiemu autorowi. A jak trzeba było, to na niu-niu się nie kończyło. Mogłeś zostać „autorem niepożądanym” i wtedy wydawcy trzymali się od ciebie z daleka. Oczywiście w moich czasach to był już nadzór nieporównywalnie bardziej liberalny niż w czasach socrealizmu z lat 50.
Znałem osobiście dwóch kierowników Wydziału Kultury w KC PZPR. Pierwszym był Witold Nawrocki, profesor, bohemista, krytyk literacki, tłumacz – człowiek światły i inteligentny. Prywatnie – postać hedonistyczna. Drugim – profesor Marian Stępień z Krakowa, literaturoznawca, akademik, wybitny znawca Antyku, także postać znakomita i kompetentna, z klasą. Oczywiście obaj reprezentowali zupełnie inny „styl partyjniactwa” niż było to przed nimi. Dezawuacja ich roli byłaby niesprawiedliwa. Lecz oczywistym jest, że linii partii musieli się trzymać. Ministrem Kultury był Józef Tejchma – tolerancyjny, nieortodoksyjny; być może jeden z niewielu ministrów tamtego resortu, którego naprawdę obchodziła kultura. Na tych trzech stanowiskach można było kulturze przykręcać śrubę – oni nie przykręcali. System był jaki był – jemu służyli. Ale bez nachajki w rękach – i to im zawdzięczamy. Nawrocki, Stępień i Tejchma byli znakomitymi przykładami tzw. soft-komuchów.
No więc Wydział Kultury KC PZPR… Tu pod koniec poprzedniego ustroju zapadały najistotniejsze decyzje w naszej branży. Ale było jeszcze jedno ogniwo, które miało ogromną władzę. To był Departament Kultury w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Mówiło się po prostu: esbecja (to skrót od wcześniejszej SB – Służby Bezpieczeństwa). Kiedy opozycja literacka już szła na całość, to stamtąd kierowano inwigilacją środowiska. W momencie proklamowania stanu wojennego (13.XII.1981) decyzje o internowaniu wielu ludzi pióra zapadały właśnie w MSW. A wcześniej? Esbecja zatruwała życie pisarzom opozycyjnym. Rewizje w domach, przetrzepywanie biurek, konfiskowanie maszynopisów, uprzykrzanie życia… Ale i tak rozrastała się literatura podziemna, samizdaty, tajne drukarnie. Powstał tzw. drugi obieg literatury. Underground. To wszystko starano się obezwładnić.
Byłem wtedy kierownikiem redakcji literackiej w Krajowej Agencji Wydawniczej. Przyszedł do mnie tajniak i złożył propozycję, bym skusił do współpracy z redakcją Tomka Jastruna i Tomasza Burka – chcieli mieć jakąś „ścieżkę” do nich. Tomek ukrywał się, nie wiedziałem gdzie, więc byłem bezużyteczny. I tak go nigdy nie złapali. Burka nie znałem osobiście, więc też nici z ich planów. Ale miałem okazję przyjrzeć się, jak działali „funkcjonariusze”.
To były okropne czasy. Po wydarzeniach w Radomiu i Ursusie (rok 1976) z roku na rok atmosfera gęstniała. Żyło się podle i trzeba było być ortodoksyjnym komuchem, by robić dobrą minę do złej gry. Po odwołaniu stanu wojennego odszedłem z Krajowej Agencji Wydawniczej, bo Kazimierz Koźniewski zaproponował mi objęcie działu literackiego w nowopowstającym tygodniku „Tu i teraz”. Zorganizowałem sporą paletę współpracujących pisarzy, choć tygodnik był lewicowy, a więc nie wszystkim przypadający do gustu. Ale moim zdaniem materiały publikował ciekawe. Po niecałych czterech latach generał Jaruzelski zawezwał Koźniewskiego do siebie i oznajmił mu: „Towarzyszu Redaktorze, Wasz tygodnik zbyt rzadko przetykany jest czerwoną nicią”. I to był nasz koniec.
Tamte lata były najgorsze w moim życiu. Trzymałem się lewicy, bo w nią nieustannie wierzyłem. O pewnych szczegółach dowiecie się z książki pt. „Rozmowa”, którą napisałem w duecie z Cezarym Sikorskim.
A wtedy? Wtedy wszystko skończyło się w mojej branży dezintegracją środowiska literackiego. Część z nas nie podniosła ręki na ówczesne państwo, druga część poszła na całość. Gdy wszystko się wyciszyło, ze Związku Literatów Polskich wyłonił się duży odłam, z którego powstało Stowarzyszenie Pisarzy Polskich. Oba związki do dzisiaj są nie tyle antagonistyczne, co – powiedzmy – mało zaprzyjaźnione. Stare podziały niosą nadal konsekwencje, odbijają się czkawką. Musimy po kolei powymierać, żebyście Wy, młodsi, żyli już bez tamtego ciężaru.
Czy mam katza moralnego za tamte lata? Tak, w dużej mierze mam, ale dzisiaj chyba zachowałbym się tak samo. Byłem oportunistą, jednak nie z wyrachowanej kalkulacji, a dlatego, że należałem do tej ogromnej przecież grupy Polaków, którzy bali się solidarnościowej rewolucji. Dzisiaj żyjemy w innej Polsce. Nie pozbawionej problemów, lecz nigdy nie życzę Wam, byście stanęli przed dylematami, które nam – po obu stronach barykady – psuły życie.
Wszystko jest takie względne… Minęły lata i widzimy, ile zdążyli na swój rachunek spieprzyć już „solidaruchy”. I nowa lewica także. Koło historii zatacza koło, choć lepiej jedzie się nam na dzisiejszym niż tamtejszym wehikule.
A życie literackie? Ono toczy się według innych zasad niż wtedy, mamy całkowitą wolność słowa, politycy niemal zupełnie się nami nie interesują, służby tajne chyba też nie. Jesteśmy w wolnej Polsce. Nie znaczy to jednak, że w idealnej. Ale Arkadia to twór wymyślony – na nią nie liczcie.
Leszek Żuliński
Aktualny numer - Strona główna |
Powrót do poprzedniej strony |
© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.