Drukuj

Boże Narodzenie to chyba dla większości z nas najpiękniejsze święto. Co ciekawe: obchodzone także przez ateistów. Korzenie Bożego Narodzenia są tak głęboko osadzone w tradycji, że chyba mało kto je ignoruje. Ta „gwiazdka z nieba” zapuszcza w nas korzenie już we wczesnym dzieciństwie.

Ja pochodzę z rodziny lwowskiej i – powtarzam – jako ateista nie dałbym sobie nie pozwolić na to świętowanie.

W naszej rodzinie Boże Narodzenie było (i jest) obchodzone wedle obrządku kresowego. Wszystko zaczynało się od kupienia i ozdobienia choinki (dzisiaj już często plastikowej, ale jednak!). Ech, pamiętam jak dziecięciem będąc przebierałem nogami podczas tego strojenia. A przed laty jeszcze mało kto stroił choinkę elektrycznymi świeczkami. Był świeczki normalne i nie jeden dom spłonął z ich powodu. Ale co tam! Bez choinki Bożego Narodzenia nie ma.

A potem my, dzieciaki, wypatrywaliśmy Świętego Mikołaja. Niby on ma swoje święto 6-tego grudnia, ale jakoś w Boże Narodzenie też się „wcisnął” Solidny był – nigdy się nie spóźniał! U nas w domu mówiło się także o Aniołku. Toteż mam już mętlik w głowie: czy prezenty przynosił Mikołaj czy Aniołek?

Jednak jeszcze przed Gwiazdką był tumult w domu, bo przecież nasze mamy lub babcie miały moc roboty. Po to żeby stoły się uginały.

Wedle obrządku kresowego wyglądało to tak: karp w galarecie, barszczyk z uszkami, pierogi z kapustą, a potem inne smakołyki. Na przykład kutia! Kutia to był mak ucierany w makutrze, wypełniony miodem, orzechami, rodzynkami i jęczmieniem; i już nie wiem, czym jeszcze. Ten jęczmień to najpierw się wrzucało do płóciennej torebki i obtłukiwało, a potem z lekka gotowało. Całość była przepyszna; słodka.

Ważną potrawą był karp. U nas królował karp w galarecie. Karpia wtedy najczęściej kupowało się żywego. Chryste Panie: na dwa, trzy dni przed Wigilią ojciec przynosił żywe karpie w siatce i wrzucał do wanny pełnej wody. Ślęczałem nad tą wanną godzinami i napatrzeć się nie mogłem. Lecz potem następowała egzekucja: ojciec robił eutanazję za pomocą młotka, potem podrzynał gardło karpiom, potem je patroszył i z łusek ogołacał, wreszcie ciął ofiary na tzw. dzwonka i karp ostatecznie tonął w galarecie lub smażył się na patelni. Bez karpia Bożego Narodzenia by nie było.

A choinka stała nadal – przecudna – tyle, że podczas Wigilii leżały pod nią podarunki dla każdego, a ja i moja siostra przebieraliśmy nogami, kiedy te dary z nieba trafią w nasze łapska.

Już wcześniej powinienem był napisać, że Wigilia zaczynała się od dzielenia opłatkiem. I w moim – ateistycznym – domu nie było mowy o zignorowaniu tej tradycji. Zresztą na początku mojego dzieciństwa jeszcze Babcia, lwowianka, żyła i ona była w naszym domu skrupulatną strażniczką tradycji.

Już nie pamiętam czy prezenty spod choinki otwierało się przed czy po jedzeniu (chyba jednak po).Tak czy owak ja i moja siostra przebieraliśmy nogami, żeby w końcu zobaczyć, co nam gwiazdka z nieba przyniosła.

Niewiele przez te długie lata się zmieniło. Moja żona też pochodzi z rodziny kresowej i podtrzymuje tamte ceremoniały i menu.

Rzecz jasna, w naszej Polsce regionalnej różnie to wygląda. Inaczej Boże Narodzenie „konsumuje się” na przykład na Kurpiach, a inaczej na Śląsku. Ale to nie ma znaczenia – specjalności regionalne przecież ubogacają to święto.

A ja – wstrętny ateista – modlę się, aby ta tradycja nigdy nie podupadła i żeby wyjazdy na narty w tym czasie były konstytucyjnie zakazane. Poza tym apostolsko apeluję: jedzcie i pijcie, a po stołach nie rzygajcie

Leszek Żuliński

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.