Drukuj
Robert Ryba Rybicki / fot. Arek Łuszczyk

– Co ma wspólnego pył z psem i kotem?
– Miałkość.
[1]

 

Chyba nie znam nikogo, kto nie mógłby pochwalić się znajomością jakiegokolwiek z tego typu dowcipów, dowcipów, których koniecznie należy słuchać, zaś w czytaniu z papieru lub z ekranu bledną i jarzą się swoją bladością bardziej, niż zaśnieżony dach w południowym słońcu (w chwili, gdy piszę te słowa, na Gdańsk spadły pierwsze w tym sezonie porządne śniegi i nie mam pojęcia, jak się wydostanę poza obręb osiedla).

Ale nie mam pisać tutaj eseju o dowcipach, ten żart-zagadka w motcie ma tylko zilustrować pewną prawidłowość, która spadła na mnie całym ciężarem w grudniu, w mieście Łodzi, dokładnie dnia 10 grudnia 2016 roku.

Ale zanim zaczniemy, pozwolę sobie na obszerną retrospekcję (za oknem wzmaga się śnieżyca, a czeka mnie jeszcze do rozwiązania Zagadka Kaspara Hausera). Niemal dokładnie ta sama pora, grudzień 2015 roku, miasto Łódź, Festiwal Puls Literatury (chyba dziewiąty z kolei). Na scenie Marcin Zegadło i Edward Pasewicz, szczególną moją uwagę przykuwa drugi wspomniany osobnik, szczególnie przykuwa uwagę czytając wiersz Capoeira z tomiku Och, mitochondria (nawiasem, tekst najstarszy z tego tomu, z 1998 roku bodajże, co padło w dyskusji na scenie, ale to już jest temat na osobny tekst, dzisiaj zajmujemy się inną materią). Co mnie uderzyło – pierwszy raz w sposób tak dobitny dano mi do zrozumienia, jak muzycznie Edward Pasewicz pisze swoje wiersze, dobitność tego spostrzeżenia możliwa była chyba tylko dzięki autorskiej prezentacji, gdzie autor nie tylko wykrzykiwał wręcz niektóre fragmenty wiersza (same wykrzyknienia wykrzykiwał), ale począł rytmicznie, razem z tekstem, oddawać się falowaniu na eleganckim krzesełku, z jakich słynie łódzki Dom Literatury.

Przykład drugi – jest listopad 2014 roku, bezśnieżnie, ale zimno dosyć, właśnie zaczęła się pierwsza edycja Fali Poprzecznej. Dwa zdarzenia, których bohater jest jeden, ale nie samotny. Oto konkurs jednego wiersza, jeszcze nie wzrosła na gdańskiej ziemi idea wykorzystania hamburskiego obrachunku, wtedy poeci prezentowali się przed jury, i robili to najlepiej, jak mogli. Jeden zapadł w pamięć szczególnie, nazywał się Maciej Raś (uczestnicy startowali według kolejności z listy, na którą zapisali swoje zgłoszenia, a że miałem szczęście prowadzić ten konkurs od strony, nazwijmy to na wyrost, konferansjerki, to nie musiałem szczególnie wysilać umysłu, by zapamiętać poszczególnych interesujących autorów – ale Maciej sam się narzucił), i ten chłopak pokazał mi, jak należy czytać wiersze, stojąc na krześle. To znaczy, nie w metodzie problem, a w krześle. Rozszerzenie tego przykładu jest zresztą bardziej interesujące od pierwszego wrażenia, co zrobić, skoro na scenie siedzą debiutanci (jest taki zwyczaj na Fali Poprzecznej, że jeden panel poświęca się aktualnym debiutantom), a gdy przychodzi pora na Macieja, to nie, Maciej nie usiedzi. Maciej wstanie. Maciej położy się przy stole. Maciej usiądzie przy barze. I z każdej tej pozycji Maciej wiersz wygłosi (gdyby miał saksofon, to pewnie zrobiłby rundkę po sali i wygłosiłby wiersz przez saksofon, ku uciesze publiczności postępującej za nim krok w krok).

Przykładu trzeciego nie będzie, bowiem ćwierkający Robert Ryba Rybicki jest tyleż oryginalny, co znany, chyba wszyscy wiedzą, jak Ryba Rybicki potrafi zaćwierkać.

Ale jest też przykład negatywny, właśnie z dnia 10 grudnia 2016 roku, z miasta Łodzi, z ostatniej edycji Pulsu Literatury. Na scenie dwoje młodych poetów plus prowadzący. Dwoje młodych poetów wpadło na pomysł i umówiło się między sobą, że będą nawzajem czytać swoje wiersze. Pomyślałem, że odważny i ciekawy eksperyment, niestety nastąpiło brutalne zderzenie z rzeczywistością. Dwoje młodych poetów niewątpliwie umiało czytać i głosy miało przystające dwoje poetów do czytania swoich wierszy. Niestety nieznajomość tekstu (nie wyobrażam sobie żadnego innego powodu, dla którego można byłoby tak zepsuć interpretację) spowodowała różnorodne zacięcia się, dukania, pływające akcenty i inne tego typu smaczki, w co mógłbym uwierzyć, gdyby, przykładowo, Piotr Janicki czytał wiersze Piotra Janickiego w interpretacji Piotra Janickiego. Niech za dowód moim postrzeżeniom posłuży fakt, że dwoje młodych poetów na koniec czytało już swoje własne wiersze ze swoich własnych książeczek i brzmiało to więcej niż przyzwoicie.

Ale do czego dążę? Ano do tego, jak ważna jest autorska interpretacja tekstu, i ile potrafi wiersz zyskać w autorskim głosie i autorskich gestach. Capoeira porywa mnie po trzykroć mocniej, gdy słucham jej z ust Edwarda Pasewicza płynącego w rytm tekstu, on wie, gdzie jest akcent, gdzie pauza, gdzie przyspieszyć, gdzie zwolnić. Maciej Raś robi autentyczny performance z siadaniem przy barze (skąd możemy to znać, siadanie przy barze!) i skakaniem po krzesłach, a Ryba Rybicki – cóż, to już klasa sama dla siebie. Sam nierzadko zwracam uwagę na to, jak fraza zabrzmi i jaką melodią podąży.

A co ma do tego motto? Ano właśnie to. Niektóre rzeczy lepiej brzmią, niż wyglądają, a niektóre jeszcze lepiej brzmią w ustach autora, niż najlotniejszego, najlepiej wykwalifikowanego, obdarzonego fenomenalną dykcją aktora (a takie interpretacje też zdarzało mi się słyszeć, nie znam chyba poety, który byłby zadowolony z aktorskiej interpretacji swojego wiersza). I to chyba tyle.

Marcin Kleinszmidt



[1] Dowcip ten, zaliczony przeze mnie do kategorii suchostworów, opowiedział mi kiedyś kolega w jednym z gdańskich lokali użyteczności publicznej. Nie jest ten twór wytworem ani jego, ani mojej wyobraźni, może jednak służyć jako motto i ilustracja do podanego poniżej tekstu.

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.