Drukuj

W roku 1553 Joachim du Bellay, szlachcic z Anjou, opuszcza rodzinną Francję, towarzysząc swojemu wujowi i kardynałowi, Janowi du Bellay, w drodze na dwór papieski w Rzymie. Jako sekretarz kardynała będzie tam przebywać do roku 1557, pisząc, między innymi „Les Regrets” – „Żale”: zbiór 191 sonetów tworzonych z powodu miłości… nie, nie do kobiety, a miłości, tęsknoty i żalu za rodzinnym krajem. Wcześniej jeszcze spotyka Pierre Ronsarda, z którym i innymi nieprzerwanie od 1549 roku tworzy grupę poetycką, ostatecznie przyjmującą nazwę „Plejada”, a stawiającą sobie za cel stworzenie podstaw pod rozwój rodzimej – francuskiej sztuki poetyckiej. Corneille zjawi się dopiero za siedemdziesiąt lat – to on właśnie będzie budował następne piętra gmachu francuskiej poezji na fundamencie, który przygotuje mu du Bellay z „Plejadą”. Na marginesie: na tronie Francji zasiada wówczas Henryk II, ten od chronicznego afektu do Diany de Poitiers (patrząc na portrety Cloueta nie ma się co królowi dziwić). Zaiste musiał być to wielki afekt, jeśli mierzyć go skalą prezentów, skoro jednym z nich był zamek Chenonceau – a niewiele jest równie zjawiskowych chateaux. Taka to piękna Francja.

Jednym z sonetów pomieszczonych w zbiorze „Les regrets” jest „Heureux, qui, comme Ulysse”.

Szczęśliw, kto jak Ulisses, zwiedził piękne kraje,
lub jak ten, co za złotem runem zgarniał wody,
aby potem doświadczeń pełen i pogody,
wrócić do domu ojców, dawne znowu czcząc zwyczaje.[1]

Zaiste piękny aleksandryn, równie piękny w następnych trzech zwrotkach, co w pierwszej – cytowanej. Poezję du Bellaya cechuje niebywały wykwint, koronkowa forma, niezwykły i z reguły wyjątkowo trafny dobór słów. Tłumaczenie z trudnością oddaje znakomitość przywołanych wersów. Pierwszy z nich, w oryginale: Heureux qui, comme Ulysse, a fait un beau voyage. Jego przekład dosłowny: Szczęśliwy kto, jak Ulisses, dokonał pięknej  podróży. Piękna podróż… trzeba niecodziennej wybraźni poetyckiej, aby zawrzeć tak wiele w dwóch zaledwie słowach: piękna podróż.

Nawet jeśli jest to poezja o niezwykłym uroku, jest to w końcu tylko poezja: coś, czym zachwycają się koneserzy, co przywołuje się z okazji rocznic i świąt narodowych, czym katuje się uczniów, co wydaje się sezonowo, dla podtrzymania obecności literatury narodowej na rynku. W gruncie rzeczy niewiele jest osób, które poezja obchodzi. I otóż, w roku 2007 sonet ten, „Heureux qui, comme Ulysse”, zaśpiewał pewien francuski pieśniarz, a wcześniej sam skomponował do niego muzykę. Nie ma w tym nic specjalnie dziwnego – co bardziej wyrafinowani artyści sięgają do poezji, nawet jeśli szesnastowiecznej. Pieśniarz ten w życiu artystycznym posługuje się psudonimem Ridan – i dalej nie ma w tym nic nadzwyczajnego, bo wielu artystów nimi się posługuje. Pseudonim ten jest anagramem jego imienia, bowiem nazywa się on Nadir Kouidri – i dopiero teraz nie wszystko staje się aż tak oczywiste, jak dotąd.

Ridan jest z pochodzenia Algierczykiem. Co prawda urodził się we Francji, ale jego rodzice to algierscy imigranci. Zatem wychowywał się w środowisku, które współcześnie w przeciętnym Europejczyku budzi strach i odrazę. Z pewnością wpajano mu zasady, które dla przeciętnego Europejczyka są przerażające, ohydne i niezrozumiałe. Pewnie  bije żonę, być może trzy żony. Zapewne podrzyna gardła tym, których uzna za wrogich sobie, a choćby niechętnych. Trzyma w piwnicy ciężarówkę i pięć karabinów. Gwałci obce kobiety, kiedy już pobije swoje żony i przepędzi dzieci na ulicę. Chodzi z dywanikiem modlitewnym pod pachą i ostentacyjnie rozkłada go co kilka godzin na torach tramwajowych albo na autostradzie – na przykład. Maghrebijski potwór, który wysysa europejskie soki i pieniądze, jednocześnie planując i realizując mordy tych, którzy – jak całe europejskie lewactwo – biegną mu usłużyć.

W 2005 roku Ridan otrzymał naczelną francuską doroczną nagrodę muzyczną, Victoire de la musique, za płytę „Le Rêve ou la vie”. W 2007 roku jego płyta „L’Ange de mon démon”, ta z sonetem du Bellaya, została nagrodzona znaczącą w kulturze francuskiej nagrodą imienia Charlesa Crosa.

Nadir Kouidri musiał gdzieś się z poezją du Bellaya zetknąć. W liceum francuskim lekturą obowiązkową są „Pieśni Maldorora” Lautréamonta (jeszcze jeden imigrant), zatem,  być może, ten akurat sonet Joachima du Bellaya też do lektur należy. Przeczytał go w przerwach między rzucaniem kamieniami – ale który dzieciak nie rzuca kamieniami? Nauczył się go na pamięć – pomiędzy kolejnymi wkuwanymi surami Koranu? Sonet jest tak piękny, że być może urzekł niedorosłego dzikusa. Przypomniał go sobie po latach i zaśpiewał. Na pohybel białasom, a co?

Ridan nadał muzyce do tego sonetu szczególne cechy. Wydaje mi się, że czuję to dobrze, bo sam trochę komponowałem. Na początku jest zegar, z dotykalną niemal rytmiką mierzący upływ czasu, a potem pojawia się motyw Gavroche’a – melodyjka wygwizdana – wszystko przecież mija, można iść przez życie, pogwizdując, łatwiej wówczas jest znosić ból przemijania, ból życia – bo przecież rzadko się ono z naszymi marzeniami pokrywa. Dopiero teraz zjawia się Ridan, śpiewający matowym głosem, z hamowaną, ukrytą emocją, jakby chciał natychmiast dotrzeć swoim śpiewem do czegoś niesłychanie ważnego. Albo jakby to, co śpiewa było aż tak piękne i znaczące, że jego samego ściska za gardło, nie pozwalając na głębszy oddech. W oddaniu słuchaczom tego sonetu – a jest pewne, że wielu z nich wówczas o du Bellayu usłyszało po raz pierwszy – i to takim oddaniu, Ridan zwrócił, przekazał Europejczykom fragment ich kultury, w sporej części dawno zapomnianej. On, człowiek wywodzący się z grupy w sposób niemal jawny okrzykniętej publicznie wrogą, pozwolił nam odkryć na nowo zapomniane piękno francuskiego szesnastowiecznego sonetu.

Drugi przykład będzie jeszcze bardziej odległy. W jedenastym stuleciu, w już wówczas  mahometańskim Iranie, żył pewien hakim, które to pojęcie na język polski przekłada się: człowiek uczony, doktor. Astronom: dokonał reformy kalendarza, konstruując rachubę czasu według niektórych lepszą niż kalendarz gregoriański, zliczając ilość dni w roku do jedenastego miejsca po przecinku. Matematyk: opracował metody rozwiązywania równań trzeciego stopnia, odkrył tablicę matematyczną prowadzącą do dwumianu Newtona, znaną obecnie jako trójkąt Pascala, napisał traktat o tytule „Algebra”. Poeta.

Iżem przyszedł, niebiosa na tym nie zyskały,
Iż odchodzę, niebiosom nie przybędzie chwały,
I znikąd uszom słyszeć nie było dano,
Na co się moje przyjście i odejście zdały…[2]

Rubajjaty Omara Chajjama są niezrównane. Długo pozostawały nieznane, również w obszarze Wschodu, gdzie Chajjam, przez stulecia cieszący się honorami wybitnego uczonego, jako poeta pozostawał w zupełnym zapomnieniu. Dopiero Edward FitzGerald, żyjący w XIX stuleciu angielski orientalista i poeta, odkopał owe czterowiersze i w tłumaczeniu zaprezentował brytyjskiej publiczności. Zrobiły furorę, szczególnie w obszarze anglojęzycznym. Opracowana w 1929 roku pierwsza bibliografia Rubajjatów liczyła 1308 pozycji, a one same pojawiały się niemal wszędzie, nawet w reklamach towarów, a absolutnie zdumiewającym miejscem, w którym zagościły i goszczą do dziś są cmentarne nagrobki, na których spotkać można czterowiersze Omara Chajjama kute w kamieniu, na wieczną chwałę poety, a też jako ilustrację stosunku do życia i śmieci spoczywającego pod kamieniem gospodarza.

Wczoraj wieczór uderzyło mi do głowy wino
I rozbiłem dzban o kamień za błahą przyczyną –
A wtem jakby szept popłynął z glinianego dzbana:
I jam kiedyś był człowiekiem, i ty będziesz gliną…[3]

Wartość wierszy Omara Chajjama przekracza czasy i granice. Są aktualne zawsze i wszędzie, pełne głębokich przemyśleń podanych w niepowtarzalnie prostej formie. Rubajjaty dotyczą niepokojów i wątpliwości dręczących człowieka od zarania dziejów. Nie istnieje odpowiedź na nieuchronność losu i sens egzystencji, ale pytania pozwalają odetchnąć od fatalizmu przeznaczenia. Nie są pozbawione Rubajjaty pociechy, proponując w zamian afirmację życia, radość biesiadowania z przyjaciółmi, wino, chwytanie chwili, każdej przecież wartej przeżycia.

Dlaczego te dwa przykłady? W pierwszym z nich mamy artystę wzrastającego w kręgu kultury i obyczajów bliskowschodnich, zachwyconego francuskim szesnastowiecznym sonetem, w drugim oświeconych Brytyjczyków, aż tak zauroczonych czterowierszami pewnego irańskiego uczonego i poety, że życzących sobie umieszczenia ich po śmierci na płytach nagrobnych. Mocno to odmienne od współcześnie lansowanego podziału: my – oni. Istnieje wiele obszarów wspólnych, a co najmniej łączących, ale nie na ulicy, nie w słowach polityków i poczynaniach prowadzonych przez nich watah. Istnieje bezmiar nieszczęścia i uciekające masy ludzi, którzy po prostu chcą przeżyć – i tylko przeżyć. Na to nakłada się cynizm polityki i zwykłego biznesu – na tym można zarobić, po prostu. Istnieje oczywiście terror i nienawiść, ale nie jest to problem, który można wyjaśnić huntingtonowskim zderzeniem cywilizacji. Trzeba by wziąć pod uwagę i wojny krzyżowe, a nie od rzeczy byłoby dodać refleksję nad białym człowiekiem, niosącym swoje „brzemię” na kolonizowane połacie kontynentów. Niemniej, podkreślam: istnieje wiele obszarów wspólnych, a co najmniej łączących. Jeżeli my, europejscy chrześcijanie, jesteśmy potomkami Dantego, Ronsarda, Keatsa, to oni, wschodni mahometanie, są potomkami Chajjama, Saadiego, Hafiza. Poezja jest jedna. Istnieją z jednej strony potomkowie Galileusza, z drugiej Awicenny. Nauka jest także jedna. Poniecham dalszych przykładów.

Rozważając zbrodniczą absurdalność lawinowo narastającego wrogiego przeciwstawienia sobie Wschodu i Zachodu, zapytywałem siebie, czy możemy coś zrobić – my, prowadzący swoje poczynania w coraz bardziej marginalizującej się sferze. Tak, możemy. Uparcie szukać i ukazywać te wspólne, łączące nas obszary. Szerzącemu się wokół złu, inspirowanemu świadomie przez działania polityczne z jednej i drugiej strony, możemy przeciwstawić choć tyle dobra. Nie jest nas mało i jeśli każdy odszuka chociaż jeden okruch, przepaść zostanie zasypana. Wymaga to uczynienia wysiłku, wyruszenia na poszukiwania. Ale: Szczęśliwy, kto jak Ulisses, dokonał pięknej podróży.

Jerzy Alski

 



[1] Joachim du Bellay, Les regrets XXI (Żale). Tłum. W. Kościelski [w:] J. Lisowski, Antologia poezji francuskiej / Anthologie de la poesie francaise, t. I, Warszawa 1966, s. 397.

[2] Omar Chajjam, Rubajaty, przełożył z języka perskiego Andrzej Gawroński. Ossolineum, 1969, str. 51.

[3] Tamże, str. 111.

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.