Drukuj

Dwa tysiące trzysta lat temu Ateńczyk wybierający się do teatru mógł spodziewać się, że przechadzkę odbędzie w towarzystwie co najmniej kilku sąsiadów i znajomych, a na miejscu spotka wielu następnych. W około stutysięcznym wówczas mieście Likurg, bardziej pamiętany jako mówca niż dyrektor ateńskich finansów, postawił mieszkańcom przyzwoity, kamienny amfiteatr (poprzedni był w sporej części drewniany). Na siedemnaście tysięcy miejsc – co powodowało, że niemal co piąty Ateńczyk mógł się wybrać do teatru z gwarancją, że usiądzie. Współczesna refleksja nad tego rozmiaru przedsięwzięciem natychmiast podpowiada cynicznie: szwindel! Gigantomachia za państwowe pieniądze, aby ktoś, a sam Likurg przede wszystkim, obłowił się na zamówieniach. Co piąty obywatel idący do teatru? Przecież to schizofreniczna mrzonka. Siedemnaście tysięcy widzów na Królu Edypie Sofoklesa? Może tysiąc, a i to tylko dlatego, że przecież nie było jeszcze telewizji. Parę tysięcy na Lizystracie Arystofanesa ostatecznie jest wyobrażalne, w końcu temat całkiem zabawny i poświntuszyć trochę można, małżonkę poszczypać. Ale siedemnaście tysięcy ludzi walących do teatru w stutysięcznym mieście? Przecież to lipa.

Otóż nie. Uczciwość Likurga jest wręcz przysłowiowa, podobnie jak jego odwaga, co ilustrują zachowane inskrypcje oraz pamięć o jego statule z brązu, w uznaniu tych właśnie cech postawionej na Keramejku. Likurg zbudował Ateńczykom dokładnie taki teatr, jakiego potrzebowali.

Nie upierajmy się przy co piątym, współcześnie niechby co pięćdziesiąty poszedł. W półmilionowym mieście jest to ciżba dziesięciu tysięcy osób idących do teatru i nawet, biorąc pod uwagę rozmaitość repertuarową, to dopiero jest schizofreniczna mrzonka! Co setny? Wychodzi pięć tysięcy i nawet jeśli gromkiego śmiechu już nie słychać, to widać uśmieszek na twarzach dyrektorów przybytków sztuki. Mało prawdopodobne, nie proponujemy Rammsteinu, Lady Gagi, ani Miki Jaggera. Nie mamy szans.

Nie popełniamy błędu, rozpoczynając rozważania od odwołania do sztuki scenicznej, a utwierdza nas w tym Arystoteles i to w dwójnasób. „Stąd ludzie łączą słowo „tworzyć” (poiein) z formą wiersza i jednych nazywają twórcami elegijnymi, innych epickimi…” – to jest przywołany w Poetyce pogląd popularny. „Twórczość epicka, tragediowa, a także komediowa i dytyrambiczna… mają tę cechę wspólną, że są sztukami mimetycznymi (to jest naśladowczymi)” – i to jest Arystotelesa sformułowanie związku łączącego sztuki poetyckie. Problem poezji lirycznej w aspekcie Poetyki jest trudny do określenia i borykałem się już z nim onegdaj[1]; zainteresowanych efektem (nieco groteskowym – przyznaję) odsyłam tamże. W każdym razie cały czas mówimy o poezji według Filozofa i zatem przychodzi nam przyznać, że coś poszło nie tak, skoro w Atenach pół miasta szło na Eurypidesa, a w Warszawie na Witkacego pójdą może dwa ursynowskie bloki, a i to pod warunkiem, że będzie jakaś golizna (u Witkacego rozebrać kogokolwiek reżyserowi specjalnie trudno nie jest, Bogu dzięki). Przy czym jeszcze nigdy w historii nie było do tej pory tak, że wszystkie dorosłe osoby, ile by ich nie było, idące na dowolny spektakl poetycki, dysponowały (przynajmniej nominalnie) umiejętnością czytania i pisania. Postęp edukacyjny od osiemnastego stulecia jest w cywilizacji zachodniej zdumiewający – przynajmniej równie zdumiewający jak uniewrażliwienie się en masse na treści niesione przez poezję, nawet biorąc pod uwagę zastrzeżenia pod adresem tejże poezji wyrażone miesiąc temu przez autora „Adversus poetas”. Zastrzeżenia te są dostrzeżeniem skutków, w żaden natomiast sposób nie dotykają przyczyn obecnego stanu rzeczy – i tu, podobnie jak porfiryjski protagonista przyznaję – żałosnego.

Z czego nie wynika, że należy malkontentowi oddać pole, zgadzając się z nim, że poeci tworzą jedynie dla poetów i może jeszcze dla zahermetyzowanych krytyków, że to, co tworzą, nazywane jest poezją z nazewniczego przyzwyczajenia, że głębie zasypano, słowa potaniały, emocje spsiały, a lud opuścił teatrum, nie znajdując w nim niczego, co mogłoby nim potrząsnąć, albo też nie chcąc już być potrząsanym w sposób proponowany przez poetów – ani współczesnych, ani dawnych. Żadnych. Rammstein widocznie trzęsie lepiej. Ale nawet jeśli Rammstein zapełnia dzisiaj stadiony, to tamten teatr – na siedemnaście tysięcy widzów w stutysięcznym mieście – stoi nadal, a również bywał pełen po brzegi. I nie zapełniała go ówczesna ekipa grająca na aulosach, piszczałkach i kitarach. Dlaczego?

Pewne odrębności znamy. Szczególny i jak dotąd najdoskonalszy system demokracji – mimo wszystkie zarzuty kierowane przeciwko demokracji ateńskiej. Składać się to musiało na pewne poczucie ważności, zapewne również odpowiedzialności w każdym, kto był obywatelem. Poczucie szczególnego rodzaju piękna, może bardziej potrzebę pięknego otoczenia – dość pozostało do dzisiaj fragmentów ateńskiej rzeczywistości, aby wzbudzać niepokój nawet w potomkach budowniczych katedr. Łączy się to – i tu powrócimy do Likurga – z akceptowanym jak widać wówczas powszechnie swobodnym traktowaniem finansów publicznych. Trwonienie pieniędzy na coś tak ulotnego… ciekawe, ile Fidiaszowi zapłacono? Zapewne zbyt wiele, według niektórych, bo wygnano go z Aten. Sokratesa skazano. Nie byli zatem Ateńczycy doskonali, właściwe im było jedynie coś, co zniknęło. Co to takiego?

Zapewne nie jest to pojedyncza cecha. System definiujący ateńskie polis wypływał z  zaszłości historycznych, wśród których Klejstenes przegnał Pizystratów i ustanowił republikę, w złożony sposób oddziaływał na włączonych weń uczestników (na niektórych z zamieszkujących Ateny ludziach wolnych ciążył obowiązek służby wojskowej, a do głosu dopuszczeni nie byli), z pewnością nadawał sporej ich części istotną podmiotowość, zapewne w niejednym z pozostałych budząc chęć jakiegokolwiek uczestnictwa. Nie do pominięcia są szczególnego rodzaju związki pomiędzy mężczyznami (odnosi się wrażenie, że nie seks stanowił o ich istocie) oraz nacisk kładziony na właściwe wychowanie osób młodych – wychowanie do obywatelskiego fachu. No i teatr – agon dramatyczny – zawody, czyja opowieść poetycka zyska największe uznanie – dla których to zawodów siedemnaście tysięcy ludzi porzucało swoje zajęcia i rano zasiedlało teatr, aby opuścić go wieczorem i tak przez kilka dni z rzędu. Macedońskie bataliony pod wodzą Filipa w 338 roku wkroczyły do Aten, ale ani nie tknęły teatru, ani obyczajów – wręcz przeciwnie! Musiały to być nadal warunki najlepsze z najlepszych, skoro Stagiryta, wówczas mentor syna Filipa – Aleksandra, zdecydował się powrócić do Aten i założyć swoją szkołę. Pamiętajmy, że w Akademii Platona Filozof spędził wcześniej blisko dwadzieścia lat i że szkołę założyć mógł mimo politycznych zawirowań. Stosunki z Aleksandrem szybko zresztą stały się byle jakie, tak że protekcję władzy możemy raczej odrzucić. Tam Arystoteles napisał Poetykę, o którą dzisiaj się potykamy. Po pierwsze potykamy się dlatego, że tak naprawdę poezji lirycznej nie obejmuje, a po drugie i najważniejsze, że dla Filozofa powszechne zainteresowanie poetyką jest zjawiskiem tak oczywistym, że nawet o tej powszechności nie wspomina. Nawet to, że nie bardzo wiedząc, jaką nazwę dać wytwarzaniu sztuk naśladowczych (naśladujących w określony sposób zdarzenia rzeczywiste), nazwał je wytwórczością, być może oddaje nieświadomą Filozofowi  pewną podstawowość ich ówczesnego znaczenia. Po prostu zakładał, że nie może być inaczej, a jeśli tak, to on czuje się zobowiązany objaśnić pewną rzecz popularną.

Obok mnie leży trzeci tom Czasu i opowieści Paula Ricoeura – niczym Apellesowska alegoria ujmujący problem, z którym próbujemy się  zmierzyć: dlaczego nie sposób wyobrazić sobie dzisiaj siedemnastu tysięcy osób idących na widowisko poetyckie. Bo jest to po prostu współcześnie zbyt trudne. Trzeba wyśledzić konflikt, dostrzec protagonistów, skupić się na zrozumieniu akcji, pojąć wzniosły język, zazwyczaj operujący środkami poetyckiego obrazowania, być podatnym wreszcie na trwogę emanującą ze sceny aby, po upadku bohatera, przeżyć oczyszczenie. Nie jesteśmy do tego przygotowani, nasze myślenie dawno już wypadło z kolein dyscypliny wewnętrznej, potyka się ono o przypadkowe kamyki rzucane na drogi świata przez dużych i małych twórców umownej rzeczywistości, którzy (a za nimi ta rzeczywistość) dawno już przestali odróżniać prawdę od fałszu – fałsz jest innym rodzajem prawdy, dobro od zła – zło jest odmiennym rodzajem dobra. Nasze myślenie kołysze się wśród zaczynających się przypadkowo i przypadkowo kończących kolein nie wiadomo przez kogo i przez co pozostawionych – wobec nawału rzeczy i procesów zadowalamy się już tylko nazwami: mechanika kwantowa, albo doktryna Monroe’a, albo jeszcze: ostateczne rozwiązanie. Są one równoważnym nawarstwieniem kolejnych niezrozumiałości, o które spierają się jacyś inni ludzie, najczęściej z daleka, niemniej ich spory mogą przełożyć się na dotykające nas niedogodności, albo nawet jakieś końce świata. Szekspir i T.S. Eliot nie wchodzą w grę – ich opisanie jest opisaniem innego świata. Nasz świat najlepiej opisuje się ministrem od rozbitych samochodów, różowym brexitowym Borisem, carem Putinem bawiącym się z tygrysem. Albo, co jest jeszcze jednym kierunkiem ucieczki: reportażem o nieszczęśliwym dziecku chorującym na chorobę, która się nigdy nie zdarzyła (w wypadku tego dziecka – też nie), panną zajebistą śpiewającą w radiu od rana do wieczora o kolejnej odmianie testosteronu, makijażem permanentnym i laserowym reklamowanym przez co drugi wpis na facebooku. To jest przynajmniej zrozumiałe, a jeśli nie do końca (bo przecież geny, radio i laser), to wystarczająco oswojone. W przydrożnym dołku, karczmie dla mrówek. Da się żyć.

Zatem rzeczywiście może to nie być wina poetów – oni tylko próbują ratować, co się da, niezmiennie przekonani do wyższej refleksji dopełniającej wewnętrzny obraz świata, jaki każdy z nas w sobie niesie. Próbują ratować – ale ukonstytuowani nie przez holistyczną ateńską agorę, na której umiejętności postrzegania, interpretacji i naprawy rzeczywistości liczone były po równo (Apelles każdy obraz wystawiał na widok i pod krytykę publiczną; kiedy szewc skrytykował błędnie oddany sandał, natychmiast go poprawił, a zaprotestował dopiero wtedy, kiedy ów zaczął oceniać jako niewłaściwe przedstawienie szat) – ukonstytuowani natomiast przez zglajchszaltowany zbiór jednostek osobnych, wsobnych, a spersonalizowanych coraz mniej i mniej. Pilnuj szewcze kopyta – a komuż to dzisiaj powiedzieć?! Tłumowi, który nie uczestniczy, a i tak wie lepiej, bo w tym utwierdzają go co chwilę sondażownie pseudorzeczywistości, które pytanie o kwarki kierują po równo: i do szewca, i do Apellesa? Rozjechanie się świata – w sensie jego spójnego i wspólnego obrazu – dokonało się nazbyt dawno temu, aby teraz można było cokolwiek naprawić. Dzisiejszy jego obraz, jaki posiada każdy z nas, proporcjonalnie do rzeczywistej wiedzy o nim (którą przecież można zebrać – od paleoantropologii po kosmologię), porównać można do wiedzy, jaką posiada królik żyjący w klatce w zestawieniu z wiedzą o świecie królika z Wodnikowego wzgórza. Zagrożenie zaistnieniem takiego stanu dostrzeżono, jak się wydaje, nader wcześnie; aleksandryjska Aleksandria i niewiele późniejsza decyzja Ptolemeusza o organizacji Biblioteki są tego przykładem – przykładem na niepokojące „ratujmy, co się da”,  które być może prześladowało po nocach Sotera. Niewiele to dało i utrzymało się krótko. Sulla Ateny zdobył i złupił, nawet jeśli owładnięty pragnieniem ozdobienia stolicy swojego świata przedmiotami pełnymi piękna, którego nie rozumiał, a przeczuwał jedynie. Na przeczuciu się skończyło, bowiem ideę ateńskiego Teatru Dionizosa krótko potem zastąpiła (z odpowiednich rozmiarów manią wielkości) idea rzymskiego Koloseum. I to były igrzyska – Rammsteinzeit trwający po dziś dzień, chleb zaś importowano z Egiptu Jeśli chleb był wszystkim pozostałym, to Egipt był Chinami owych czasów. Tyle że rewolucja kulturalna przebiegła tam i wówczas odmiennie: Bibliotekę Aleksandryjską ówcześni hunwejbini spalili, a potem i chleb się skończył, zaś tu i teraz Chińczycy po ostentacyjnym zniszczeniu tego i owego zostawili sobie dostatecznie wiele, aby dzisiaj zasypywać nas smartfonami. Te są jak chleb niegdysiejszy i łatwo tego dowieść – wystarczy wyłączyć sieć. Skowyt głodnych będzie jak zwiastowanie końca świata. Ktoś to już ujął w poezji.

Ateńczyków idących do teatru łączyło pojmowanie świata na określonym poziomie,  pozwalającym rozumieć w sposób podobny treści płynące ze sceny. Zadziwiająco wysokim, jak się okazuje, bo nawet jeśli wpisanym w kulturę rozumianą na sposób lokalny (odrębność wierzeń i obyczajów przede wszystkim), to przecież dosięgającym dylematów moralnych, z  którymi współczesna psychologia boryka się niejednokrotnie nadal i nadal nie znajduje dla nich lepszych rozwiązań aniżeli zaproponowane przed ponad dwoma tysiącami lat albo, jak w wypadku Antygony na przykład, pozostawia w sferze dyskusji, co jest dla zyskania równowagi duchowej cenniejsze, podkreślając, że jedno i to samo zdarzenie może u jego uczestników wymagać zachowań odmiennych i wręcz sprzecznych. Wówczas było to siedemnaście tysięcy rozprawiających po spektaklu widzów, dzisiaj garstka, raczej w milczeniu rozważająca przedstawiony konflikt, niejednokrotnie zajęta refleksją, jak daleko odeszliśmy od prawd podstawowych. Ta sama garstka napotka siebie na Nosorożcu Ionesco, będzie starać się uzupełnić własną imaginacją pustkę pomiędzy oazami tekstu w Oryginale Laury Nabokova, odczyta związki, jakie tworzą wiersze czytane z kinowego ekranu przez Marlona Brando. „Ateńczyk” – rasa wybitnie endemiczna i coraz bardziej zagrożona wyginięciem, coraz też bardziej prowadząca życie wewnątrz siebie samej, aby nie powiedzieć: każdy jej przedstawiciel wewnątrz siebie samego. To z nich, zobowiązanych uświadomionym rodowodem, często powstają współcześni poeci. Wróciwszy do początku: kiedyś było to siedemnaście tysięcy ze stu.

Zagrożenie dostrzegane było od początku, czego przykładem przywołana już Biblioteka Aleksandryjska. Czarna dziura wieków średnich, jak każda czarna dziura, aż tak mroczna nie była – trafił się niejeden Bertran de Born, a i Dante bywał. Mrok próbowano rozproszyć rozwiązaniami oświetlającymi drogę w całości – nauczając siedmiu sztuk wyzwolonych i dopiero po nich dopuszczając wyższe kursy uniwersyteckie. Do siedemnastu ze stu nadal było dalej niż do Antypodów, ale liczy się przecież każdy krok, nawet jeśli tylko jako świadomość utraty. Ewolucja systemu edukacji, coraz szybsza w miarę postępu nauk zachodnich, spowodowała przesunięcie sztuk wyzwolonych do liceum, z czego od dziewiętnastego  stulecia pozostała nauka języków klasycznych. Nauczanie greki i łaciny dla każdego z tych języków powoduje efekt odmienny: klasyczna greka naucza precyzji pojęciowej, zaś łacina precyzji narracyjnej. Miałem zaszczyt być nauczanym łaciny; z racji zamiłowania do wszechobecnych w tym języku spójników i partykuł utrwaliłem w sobie (nad czym ubolewam) zamiłowanie do budowania okresów zdaniowych o zakończeniu oddalającym się niemal w niebyt. To dygresja, za którą przepraszam. En revenant à nos moutons: coraz bardziej niestałe potrzeby edukacyjne (i coraz bardziej wyglądające na potrzebowskie jedynie), wszechobecność cywilizacji obrazkowej, zanik zasad językowych, a również języka jako takiego, upadek w nicość sztuk wyzwolonych, lawinowe mnożenie się modernizmów, postmodernizmów, dekonstrukcjonizmów (tutaj przynajmniej wszystko jest tekstem – ale jakim???) – wszystko to i wiele innego jeszcze tworzy interior izby porodowej współczesnego poety. Przy siedemnastu ze stu dwa tysiące trzysta lat temu, ilu dzisiaj urodzi się w poetyckim czepku?

To pierwsze ograniczenie. Szansa na Baudelaire’a, rozwścieczonego na Belgów istnieje zawsze, na Baudelaire’ów już nie – dwadzieścia trzy stulecia sypały piasek do wiadra z ziarnkami złota, czyniąc te ostatnie coraz rzadszymi. Elitarność fachu, a trzeba jeszcze powołania i iluminacji, niesie jego hermetyzację: zamknięcie się poety – niechętnego na świat, a i zamknięcie się cechu równie światu niechętnego – bo skoro i tak nikt nas nie rozumie? Podcięcie historycznych korzeni prowadzi do internalizacji refleksji, patos przeradza w prowokację, ta zaś zakłada szydercze buty eskapizmu. Zniesienie reguł formalnych kusi do coraz bardziej egzotycznych eksperymentów, z drugiej zaś strony zaprasza do spróbowania każdego, kto umie pisać, co w efekcie prowadzi do pomieszania wrażeń, wśród których płytkie udają głębokie, zaś głębokie stają się nie do odczytania. Następuje odejście od ujęć uniwersalnych na rzecz przyczynkarstwa – refleksji znad filiżanki zimnej kawy. Odczytujemy zestawienia epatujące czytelnika żenującą śmiałością: stosy trupów i banalne przygody miłosne – współbieżne. Poezja współczesna jest dzieckiem historycznych zdarzeń opisanych powyżej – czy można oczekiwać, że postawienie garnka takiej zupy przed spragnionymi wywoła ich zachwyt? Zapewne nie.

Hermetyzacja, introwertyzm, posługiwanie się językiem i frazą w żaden sposób nie ułatwiającymi odczytania treści ukrytych przyczyniają się do coraz bardziej widocznej obecności poezji – nazwijmy to – rustykalnej w obszarze kultury. Rymy nacjonalne i hołdownicze coraz częściej można spotkać w przestrzeni dotąd zastrzeżonej dla poezji, za nimi podążają utwory sentymentalne i melodramatyczne – spotykając się z uznaniem, świadczącym nie o upadku poezji wysokich lotów, a o tej poezji zbytnim odejściu od pojęć zasadniczych, na rzecz zsubiektywizowanego przyczynkarstwa zdarzeń przelotnych; recytacje poezji François Villona z obrazami Celnika Rousseau w tle byłyby być może rodzajem szczepionki, ale jakże celniejszym byłoby oczekiwać choćby nowego twórcy poezji łotrzykowskiej o porównywalnej sile przebicia – czasy wręcz napraszają się o to.

Czy istnieje jakieś lekarstwo – aby powrócić do rozważania tego, co mówi poezja. W skali niekoniecznie porównywalnej z ateńską, ale choćby zahaczającej o rozmowy w rynku o pięknym poemacie. Zapewne tak, ale pierwej wszyscy zdać sobie sprawę muszą, że poezja nie istnieje w sposób oderwany – poezja jest zjawiskiem historycznym. „Miser Catulle, desinas ineptire” – kiedy ktoś odczyta te frazy w ramach poetyckich warsztatów, być może zacznie się odnowa. Bo – oczywiście – wszystko jest tekstem, ale tekst nie bierze się znikąd. I im bardziej stajemy się tego świadomi, tym bardziej owo „wszystko jest tekstem” staje się celniejsze. Ilustracja? Proszę.

Pomiędzy koncepcję
I kreację
Pomiędzy wzruszenie
I odczucie
Upada cień

Thomas Stearns Eliot powiada, że nawet jeśli bogowie odeszli, to pozostałe po nich iskry boskości powodują, że nasze koncepcje i wzruszenia niekoniecznie lądować muszą w koszu pospolitości. Nawet nie dostrzegając gwiazd, wysiłek kreacji i odczucia jest nam dany do podjęcia. A cóż by było, gdyby dotarł do nas jarzący blask wybuchającej gwiazdy? Jakież kreacje i jakie odczucia bylibyśmy w stanie opisać z naszych koncepcji i wzruszeń?

Jerzy Alski

 

(Cytowany fragment pochodzi z poematu T.S. Eliota Wydrążeni ludzie w tłumaczeniu Czesława Miłosza. Jedno słowo zostało nieznacznie zmienione.)


[1] „O poezji niekanonicznie” – Okulary Sartra, listopad 2015.

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.