W najnowszym numerze...

×

Wiadomość

Failed loading XML...

Nie: zapisuje. Pisze, wymyśla, tworzy – do wyboru. Kto? Niemal milion słów zawierają historie, które opowiedziałem od grudnia 2010 roku do dzisiaj. Historie będące opowieściami o życiu ludzi poprzednio mi nieznanych, których poznawałem w miarę opowiadania o nich, o tym, co im się przytrafiło i którzy… Właśnie, kto to wszystko tworzył, kto to tworzy? Nie ja, z pewnością nie ja to wszystko stworzyłem i mam tego doskonałą świadomość. W każdej z tych opowieści zdarzał się moment – niekiedy później, niekiedy bardzo wcześnie – kiedy ona, a ściślej jej bohaterowie, zaczynali żyć życiem niezależnym od mojej wyobraźni i nawet jeśli z grubsza wiedziałem, co się zdarzy, to absolutnie nie miałem pojęcia – jak. To wiedzieli bohaterowie i tylko oni. Od takiego momentu moja rola ograniczała się do czynności kronikarskich – starałem się możliwie wiernie opisać poczynania bohaterów, nad którymi (bohaterami i ich poczynaniami) straciłem kontrolę.

„Nawet jeśli Bóg wie wszystko, wszystkie momenty wszystkich historyjek, skwantowane do niemożliwości, żeby ani jedno neutrino nie uciekło do nieskończoności i nie zostawiło swojego partnera czy swojej partnerki, choć w wypadku neutrin trudno mówić o partnerach i partnerkach, ale pewnie je mają jak wszyscy, zatem jeśli Bóg, jakikolwiek, to wszystko wie, to przecież nie wie jak wyglądają oczy Natalii o trzeciej nad ranem, ogromne oczy Natalii zakochanej tyleż w nim co w samej sobie, nie wie, jak Nali zbudzi się ze snu, w którym przyśni jej się ten dziwny, duży, czarno – biały puchatek, pogodny, łagodny i leniwy, nie wie w końcu, jak on sam zrealizuje ten gest, którym zamknie je obie w sobie, nieskończenie kochane, nieskończenie odległe i zarazem nieskończenie bliskie. Być może Bóg, jakikolwiek Bóg, puszcza sobie filmy z życia poszczególnych ludzi, kiedy chce się dowiedzieć nie co, a jak. Bo „jak” jest zawsze nieodgadnione, nawet dla Boga. Spojrzenie zakochanej kobiety jest spojrzeniem zakochanej kobiety, a Bóg może się tylko domyślać”.

Jest to fragment powieści, którą pisałem w 2012 roku. Sugeruje on, że już wówczas musiałem być zaniepokojony tym, co dzieje się z opowieściami, które tworzę. Czy też bardziej trafnie: które, wydaje mi się, że tworzę. Bo one tworzą się bez mojego udziału – wystarczy o nich pomyśleć, a one natychmiast się tworzą, zaczynają się dziać, zdarzać. Mnie pozostaje jedynie je zapisać. Niekiedy jest to jeszcze bardziej niezwykłe.

– Bo bliskość jest okrutna – zamyśliła się – ale nie bliskość naskórków. Bliskość jest pełna niezwykłego, najwyższego piękna, ale ono graniczy z okrucieństwem. Z grozą. Jeżeli to wiesz i jeżeli takiej bliskości pożądasz, to musisz nie tylko siebie odsłonić, z siebie zedrzeć skórę. Musisz nakłonić do tego samego jeszcze kogoś. Nie rób tego nigdy, jeśli nie jesteś przekonany, że ta druga osoba pożąda… poszukuje u ciebie tego samego. Możesz umrzeć, pożarty przez nią z bezwzględnością… drapieżcy pewnego zdobyczy. Z bezwzględnością twojej bakterii, bo dla niej jesteśmy bez skóry. Natomiast jeśli jesteś przekonany – odchyliła się do tyłu i zamknęła oczy.

Cały czas trzymał w ręku kamerę.

– Mam białaczkę limfatyczną – powiedziała.
– Otwórz oczy – cały czas trzymał kamerę, odsunął ją nieco w bok.

Karolina otworzyła oczy. Połyskujące źrenice i kosmos za nimi. Jej kosmos.

– Już wiesz? – zapytał.
– Tak.

Teraz Robert odłożył kamerę.

To z kolei fragment mojej ostatniej powieści. Dopóki Karolina nie powiedziała, że ma białaczkę limfatyczną, nie miałem o tym pojęcia. Podobnie jak Robert, docent mikrobiologii i współkonspirator emocjonalnych i intelektualnych przygód Karoliny. Przysięgam, nic o tym nie wiedziałem! Ona to powiedziała nie tylko Robertowi, ona powiedziała to mnie. A podobno to ja wymyśliłem Karolinę. Czy wymyśliłem? Czy też odkryłem, że Karolina istnieje – w tej opowieści istnieje i to akurat tak, a nie inaczej. Ale nie wiedziałem, że ma białaczkę limfatyczną, dopóki sama o tym nie powiedziała! Natomiast fakt, że to powiedziała, radykalnie zmienia perspektywę z jakiej czytelnik, ale także ja, postrzegamy jej ekscentryzmy, jej namiętną żarłoczność życia.

Czy stwierdzenie, że Karolina wyodrębniła się w mojej wyobraźni, zautonomizowała się i prowadzi teraz we mnie swoje wyimaginowane życie, które niekiedy – z pozycji obserwatora i kronikarza – podglądam, czy obserwuję, niekiedy – przyjmując postać Roberta – w nim uczestniczę, a jeszcze kiedy indziej – wówczas stając się narratorem – sugeruję jej na przykład spacer plażą i potem partię szachów, czy stwierdzenie takie jest uprawnione, a przede wszystkim czy coś oddaje? Tak. I nie jest to jedynie problem psychologiczno – literaturoznawczy.

To są całe światy, istniejące bardzo konkretnie dla równie konkretnych osób – opisanych w powieściach, żyjących w tych światach. Czy istnienie tych światów i tych osób kończy się wraz z postawieniem ostatniej kropki? Czy zanim napisałem pierwsze zdanie, tych osób i tych światów nie było? Czego tak naprawdę trzeba, aby uznać te światy za istniejące w rzeczywisty sposób? Czym różnią się od osób i światów, które z całą pewnością istniały – bo istniały w sposób historycznie udokumentowany i potem zostały opisane na przykład w kronice lub powieści historycznej? Nie wiem.

Julian Barnes: „Tworzenie postaci – jak wiele spraw związanych z pisaniem powieści –jest mieszaniną subiektywnych odczuć i obiektywnej kontroli. Nabokov chwalił się, że chłoszcze swoich bohaterów jak galerników; popularni powieściopisarze czasem się chwalą (jak gdyby dowodziło to, że są artystami), że któryś tam bohater „łatwo z nim wygrał” albo „wziął życie w swoje ręce”. Jestem z innej szkoły; trzymam postacie na luźnej wodzy, ale jednak na wodzy”.*

Don DeLillo: „Bohater to część przyjemności, jaką pisarz chce podarować swoim czytelnikom. … Nie należę jednak do pisarzy pieszczących się ze swoimi bohaterami i chcących, by czytelnicy robili to samo. Prawda jest taka, że każdy pisarz lubi swoich bohaterów na tyle, na ile jest w stanie zrozumieć ich istnienie”.*

Aldous Huxley: „Zaczynając, wiem bardzo niewiele o tym, co się wydarzy. Mam tylko ogólny pomysł, a potem, w trakcie, wszystko się rozwija. … Ta wiedza spływa do mnie kroplami, a kiedy się pojawiają, muszę włożyć wiele ciężkiej pracy w to, żeby połączyły się w spójną całość”.*

Fragment pytania, które pada w trakcie wywiadu z Vladimirem Nabokovem: „E.M. Forster twierdzi, że jego najważniejsi bohaterowie czasami przejmują nad nim kontrolę i dyktują mu bieg powieści”.*

Moi bohaterowie nie przejmują nade mną kontroli. Moi bohaterowie gwiżdżą na to że istnieję. Jeżeli wyobrazić sobie pisarza jako rodzaj demiurga – ułomnego (bo przecież inny być nie może) boga, powołującego bohaterów do życia, wydobywającego ich z funkcji falowej świata i po jej zredukowaniu umieszczającego ich i ich losy w powieści, to moi bohaterowie w niemałej części powołują się do życia sami. Od któregoś momentu opowieści nie czekają, aż ja udostępnię im dalszy ciąg ich losów, a biorą się za ten los sami, sami tworzą i rozwiązują konflikty jakie napotkają, nawet nie zainteresowani, czy ja notuję. Czasami zamykam wieko netbooka, zamykam oczy i patrzę. To jakbym oglądał film. Potem otwieram netbook znowu i próbuję opowiedzieć, co widziałem i słyszałem. Często wówczas zdarza się, że któreś z bohaterów zbacza z poprzedniej ścieżki, mówiąc coś innego albo robiąc coś innego niż jeszcze przed chwilą – jakby świat ulegał w tym miejscu rozwidleniu sugerując: mogło być tak jak przedtem i możesz tam iść i zobaczyć, ale może też być inaczej, trochę – albo zupełnie. Może to ci się na coś przydać, demiurgu. Nie oczekujemy od ciebie, że nas będziesz tworzyć, oczekujemy, że nas zrozumiesz. Próbujemy cię czegoś nauczyć.

Mam nieśmiałe (subtelne) przekonanie, że dobra powieść nie może się bez tego obejść: bez nauki – ze strony autora. Myślę, że Hermann Melville nie stworzył kapitana Ahaba, nie wydobył go z rozmysłem z pisarskiego rezerwuaru bytów potencjalnych wraz z dantejską atmosferą, jaka go otacza, fatalnością zemsty, która prowadzi go do zagłady. I dopiero teraz, przywoławszy Moby Dicka, mogę pokusić się o bardziej precyzyjne rozróżnienie pomiędzy tradycyjnym pojmowaniem rzemiosła pisarskiego, a tym, co próbuję zilustrować przywołanymi przykładami. Jeżeli Vladimir Nabokov mawiał, że jego bohaterowie harują jak galernicy, to miał na myśli taki sposób uprawiania pisarstwa, w którym autor poszukuje właściwego bohatera w przestrzeni imaginacyjnej, a po znalezieniu konstruuje według własnego planu świat dla niego, konstruuje kontrbohaterów i postacie towarzyszące nakazując im przeżycie określonych zdarzeń, które on im wyznacza, dla nich przeznacza. Prowadzi to – w wypadku Nabokowa – do ekscytujących gier intelektualnych, prowokacji erotycznych, igrania z ludzkim losem, ze śmiercią. Podobnie, jak się wydaje, tworzył Truman Capote, niekiedy Gabriel Garcia Marquez (ale z pewnością nie w Miłości w czasach zarazy), Norman Mailer, jak sądzę, w podobny sposób pisał Starożytne wieczory, ale z pewnością nie Amerykańskie marzenie. Zamierzam problem rozwinąć w przyszłości, wydaje się on tego wart, tutaj natomiast, ograniczę się do sygnału.

Drugą manierą, tą właśnie, którą mają ilustrować dwa podane wyżej przykłady, jest czekanie, czyhanie na okazję. Może się zdarzyć taka, jaka mnie zdarzyła się w nocy szóstego grudnia 2010 roku, kiedy przebudziłem się z gotową – od początku do końca! – opowieścią w głowie. Gdybym wówczas dysponował urządzeniem umożliwiającym połączenie mojego umysłu z komputerem, po paru minutach miałbym całą opowieść, do ostatniej kropki. Spisanie tego, co zrodziło się tamtej nocy w mojej głowie, zajęło mi pół roku. Sytuacja obejmująca całość opowieści nie zdarzyła się już nigdy, ale cząstkowe powtarzały się wielokrotnie. Nazwałbym tę manierę – iluminacją. Nie, nie natchnieniem – ono zjawia się i w pierwszym opisanym sposobie. Pisarz tworzący w ten sposób nie wyrusza na poszukiwanie bohatera – on czeka, aż ten wyłoni się z imaginacyjnej przestrzeni sam, sam wejdzie w konflikt, sam ten konflikt przejdzie w trzech najczęściej krokach składających się na możliwości przestawiania ocen: „wygra”, „przegra”. Wygra, przegra, przegra. Albo: Przegra, wygra, wygra. Sam dopowie do tego cienie, niuanse, półtony. Sztandarowym przykładem takiego realizowania opowieści jest dla mnie Komu bije dzwon Ernesta Hemingwaya, ale też cała saga Yoknaptawpha Williama Faulknera. Zapewne również Wahadło Foucaulta Umberto Eco jest taką przygodą. Wiele innych i o nich jeszcze napiszę.

Dlaczego taki temat? Powody są dwa. Pierwszym jest nieoczekiwana deklaracja powieściowej Karoliny, padająca po ostrym seksie i po zacytowanym monologu, będącym ostrzeżeniem typu „kynikos”, które każdy powinien pamiętać wchodząc w związki nadmiernie emocjonalne. Deklaracja, pozwalająca zrozumieć jej łapczywość życia, którą ona oznajmia autorowi powieści! Zaś drugi? Otóż, pisarz, opowiadacz historyjek, oczekując na iluminację przypomina nieco poetę zamykającego na chwilę oczy nad pustą kartką papieru, oczekującego na wielkie „to”. A któż nie chciałby być poetą?

Jerzy Alski

 

Fragmenty oznaczone gwiazdką (*) pochodzą ze zbioru wywiadów ze światowej sławy pisarzami Sztuka powieści wydanego przez „Książkowe klimaty” we Wrocławiu, w 2016 roku.

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.