Drukuj
Krzysztof Podyma - Portret przyjaciela

Historia, którą opowiem, nie zakończy się jednoznacznym dla wszystkich wnioskiem i wiem to już teraz – rozpoczynając ją. Są takie opowieści… Nie zawsze potrafimy ocenić: to jest dobre, to złe, to jest piękne, to nie. Oba człony świata zachodzą się na siebie nieustannie – jeśli wyobrazić sobie arenę turniejową i wstępującego od prawej w szranki rycerza białego, to nieuchronnym jest pojawienie się po lewej rycerza czarnego. A co będzie, jeśli rycerz odziany na biało i czarno stanie pośrodku areny? No, właśnie. To jest taka historia.

Zaczyna się ona czterdzieści siedem lat temu. Czasy były tak zgrzebne, że otworzywszy telewizor, który zresztą wówczas był nie lada rarytasem, napotykało się jeden program, jak jeden – do wyboru, według sentencji Henry’ego Forda – kolor Forda T. „Można wybrać dowolny, pod warunkiem, że wybierze się czarny”. W czarno-białej Telewizji Polskiej funkcjonował poniedziałkowy Teatr Telewizji, który pierwszego czerwca 1970 roku zaproponował widzom Celestynę Fernando de Rojasa – piętnastowiecznego pisarza hiszpańskiego, z genialną Zofią Rysiówną w roli Celestyny i niezapomnianą Melibeą – Stanisławą Celińską. Ale nie o samo przedstawienie chodzi. Celestyna – sztuka o archaicznej, wieloczęściowej konstrukcji przedstawiana była – z racji niedostatków technicznych – na żywo i poszczególne jej części poprzedzielane były obrazami rodzajowymi średniowiecznej Hiszpanii, do których głos z offu recytował poezję wielkiej piękności.

Wielkiej piękności… Panie i panowie, miałem wówczas lat dziewiętnaście, a niektóre z tych strof pamiętam do dziś.

ten Martinos kim jest matko co uczynił matko ze mną
ma Martinos dłonie małe i źrenice ma ogromne
co ukrywa pod pancerzem czy dwa ptaki dwa bezdomne[1]

Następnego dnia rozpocząłem jedną z najbardziej zdumiewających przygód swojego życia. Celestyna była w czytelni biblioteki wojewódzkiej, tylko nie było w niej ani jednego z fragmentów poetyckich, które tak doskonale pamiętałem. Przypominam: miałem dziewiętnaście lat. Przez kilka tygodni przeglądałem pisma z zapowiedziami programu telewizyjnego, tam mając nadzieję znaleźć nazwisko autora strof przejmująco pięknych, potem czasopisma profilowane na radio i telewizję i pisma z recenzjami – nic. Kilka miesięcy systematycznie przeglądałem poezję hiszpańską, od dostępnych fragmentów Księgi o Aleksandrze zaczynając, a kończąc na Federicu Garcii Lorce – nic. Stałem się znawcą, ale Martinosa nie spotkałem. W rozpaczliwej desperacji napisałem do telewizji. Nie otrzymałem odpowiedzi. Pozostałem ze swoją niespełnioną miłością, gasnącą stopniowo, ale Martinos, chłopiec – dziewczyna, nadal pojawiał się w moich snach. Bodajże w trzecim roku od tamtego zdarzenia, jesienią, któregoś wieczoru odwiedziłem księgarnię „Klubową”. Do księgarń w owych czasach chodziło się inaczej niż dzisiaj. Było grono bywalców, co najmniej raz w tygodniu odwiedzających lady i półki, często dopuszczanych na zaplecze i tam mających swoje półeczki z odłożonymi zdobyczami, stopniowo wykupywanymi z księgarnianej niewoli. Cieszyłem się taką, mimo młodego wieku, zażyłością w dwóch księgarniach, uczestnicząc w polowaniach na równi z renomowanymi członkami palestry, profesorami nauk medycznych, znanymi w mieście humanistami (chwalę się, wiem, ale to niezapomniane uczucie: podebrać panu profesorowi bibliofilskie wydanie Tuwima). W „Klubowej” zaprzyjaźnione panie, widząc moje rozczarowanie brakiem odpowiednich nowości, zaproponowały zabawę w loterię: za pięć złotych ciągnęło się los (poskładany w prostokącik papierek zabezpieczony kółeczkiem z otworem – jeśli ktoś pamięta), mogący pomnożyć fortunę i umożliwić wykupienie jeńców gnijących na półkach zaplecza. Dwa przegrane losy upoważniały do sięgnięcia po pozycję z literatury pocieszenia – stosu zgromadzonego na osobnym stoliku. Przegrałem dwa razy z rzędu. Machinalnie sięgnąłem do stosiku, wydobyłem cienki tomik, otworzyłem i przeczytałem na głos:

biała łani biała łani o w gęstwinie zaplątana
pokąd mi cię łani ścigać gdzie uciekasz gdzie się skryłaś
tam cierniste krzewy rosną w krzewy się uwikłasz łani[1]

Panie i panowie, ściskałem kurczowo ten tomik mając łzy w oczach. Jarosław Marek Rymkiewicz, Kwiat nowy starych romanc czyli imitacje i przekłady hiszpańskich romances. Nagroda pocieszenia cenniejsza niż główna wygrana w totka. Siła poezji!

Od tamtej chwili minęło kilkadziesiąt lat. Tomik poszarzał, wytarła się obwoluta, niemniej nic nie straciły ze swej mocy strofy kończące Romance del Transeúnte:

i powiedział ktoś spotkany co powiedział teraz usłysz
„nie ma panie tego miasta ni pod ziemią ni w obłokach
skąd wyszedłeś nie powrócisz tam gdzie idziesz nikt nie czeka”[1]

Jest to problem szerszej natury: czy poeta może zaprzeczyć własnej wielkości? Moim zdaniem, w bardzo dalekim stopniu – nie. Z pokrewnych regionów: książę Carlo Gesualdo da Venosa, znakomity szesnastowieczny kompozytor  i lutnista, ale też i zbrodniarz, nawet jeśli w afekcie. Czy fakt zamordowania żony i jej kochanka umniejsza piękno jego kompozycji? Paradoksalnie: podnosi, czyniąc słuchaczowi sugestię, że ta muzyka, piękna i mroczna jest taka, jak dusza kompozytora: obciążona zbrodnią, ale też złamana namiętnością, której piękno go przerosło. Zaś wracając do poezji: jakżeż mam nie wielbić poety i to niezależnie od tego, jak zbrodniczo błędną była jego agitacja prowadzona kilka lat przez mikrofony radia Rzym, który napisał, nawet jeśli cytując Chaucera, wówczas niemal nieznanego:

Tedy mi powiedz, bym się nie głowił,
Czy Dowland grał, czy śpiewał Waller?
Twe oczy nagle mnie zabiją
Mogę nie przeżyć ich urody[2]

Ezra Pound był geniuszem poezji i pozostanie nim na wiele następnych stuleci. Nawet do jakby mniej wrażliwych Amerykanów musiało to docierać, bo po zakończeniu wojny umieścili go w ośrodku psychiatrycznym, gdzie żył mało ograniczony, tworząc strofy dostatecznie piękne i dostatecznie zagadkowe, abyśmy hipnotycznie wpatrywali się w nie, wciągani w ich głębię z niepojętą siłą. Zaś wracając do Jarosława Marka Rymkiewicza: opisana przygoda jest ilustracją wstrząsu, jaki w osobowości dziewiętnastolatka wywołała poezja hiszpańska przez niego przysposobiona i obdarzona ornamentem. Dlatego, nawet jeśli nie były mi miłe wypowiedzi poety o lemingach, nie wpłynęły one w żaden sposób na pojmowanie postaci poety – któremu jest to dozwolone. I nie dlatego, że poezja go usprawiedliwia. W tych światach, w których mieszka poeta, horyzont jest zupełnie gdzie indziej, niż tutaj. A ja, jeśli tego nie zaakceptuję, stracę walor strofy. Bezpowrotnie. Ale jest to moja subiektywna opinia.

…mą cytarą ma cięciwa moim piórem ostrze rdzawe.[1]

Jerzy Alski



[1] Cytaty za: Jarosław Marek Rymkiewicz, Kwiat nowy starych romanc czyli i przekłady hiszpańskich romances, Czytelnik, Warszawa, 1966r.

[2] Cytat za: Ezra Pound, Pieśni, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa, 1996 r.

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.