W najnowszym numerze...

×

Wiadomość

Failed loading XML...
Mo Yan - Kraina wódki

Zachęcony przez uczonych Szwedów, sięgnąłem po powieść Mo Yana Kraina wódki. Ledwie słyszałem o autorze, nie czytałem jego książek, z których dwie (jak mi się udało ustalić) są przetłumaczone na polski. I właśnie na temat jednej z nich kilka wrażeń.

Na powieść składają się cztery ciągi narracji: historia śledczego Dinga Gou'era, listy Mo Yana do Li Yidou, korespondencja zwrotna oraz opowiadania pisane przez tego ostatniego. Wszystkie cztery dotyczą tych samych wątków i jak się potem okazuje – również dopełniają. Tłem jest fikcyjna prowincja Chin, w której życie toczy się wokół niewiarygodnego strumienia alkoholu i połaci oślego mięsa.

Powieść obfituje w mnóstwo bardziej i mniej sprawdzalnych ciekawostek, unikatowych informacji, sensacyjnych faktów, praw natury, przepisów kulinarnych i innych informacji mających (chyba?) potencjalnie zadziwić czytelnika i wyrwać z nudy.

Nie jestem w stanie się odnieść do wszystkich cudacznych pomysłów Yana, bo do tego trzeba by być erudytą pokroju Szekspira (podobno znał się na wszystkim, na czym ówcześnie można się było znać, podobno nawet nie mógł być jednym człowiekiem, bo to przerastało wówczas możliwości jednostki), ale na podstawie paru szczegółów, które zidentyfikowałem, wnioskuję, że chiński prozaik po prostu „ściemnia”. Co nieco wie, resztę dorabia bez szczególnej dbałości o rzetelność. Pisze więc w książce o winach i pisze niesumiennie. Nazwę Romanée-Conti przytacza jako „de la Romanée-Conti” i wymienia obok Gevrey-Chambertin (pierwsze jest nazwą producenta, drugie – nazwą AOC), jednym tchem dodaje włoskie Lacrima Christi, które nawet nie aspiruje do klasy wzmiankowanych Burgundów. W powieści poświęconej najbardziej wyrafinowanej konsumpcji alkoholu, jaką można sobie wyobrazić, takie nieścisłości rażą. Dalej: będąc wychowanym w kulturze chrześcijańskiej trudno się nie uśmiechnąć czytając, że w Biblii „wino jest krwią Jahwe”, a z całej biblijnej obfitości alkoholowego kontekstu pamięta autor tyle, że wspomniano w niej o „kwaśnym winie” i „słodkim winie”. Pada zdanie, że źródła pisane na temat alkoholu są nie starsze niż X w. p.n.e. Z drugiej strony – istnieje potrawa przyrządzana z gniazd salangan, choć jest to produkt dużo powszechniej dostępny niż można by wnioskować z treści książki. Być może jest tak z większością egzotyki serwowanej przez całą rozpiętość powieści.

Proza jest serią luźno powiązanych epizodów, z których większość można uznać za wątki poboczne. Chwilami wciągające, ale zwykle zdradzające już na początku, że nie odegrają żadnej roli. W skrócie - to szereg opisów zdarzeń i rozmów o mocno snobistycznym zabarwieniu, cieniowanym moralnie raz negatywnie, raz pozytywnie. Niekiedy wypadki dają się opisać racjonalnie, niekiedy – nie, natomiast nie odnalazłem żadnego klucza, co miałoby o tym decydować, poza chyba aktualnym stanem ducha autora. Może się więc w tym dziele zdarzyć wszystko, a co za tym idzie – mam poczucie, że jest wszystko jedno, czy je przeczytałem, czy nie. Bardzo wygodnym wytłumaczeniem staje się konwencja – realizm magiczny. Z początku dziwne wypadki są wytłumaczalne – upojenie alkoholowe wywołuje wizje, odbiera pewność realiom. Później robi się gorzej. Przyjęcie konwencji, w której dopuszczamy dowolne rozwiązanie (bo magia) staje się pretekstem do bajania i niekonsekwencji. W ten sposób każdy wybryk fabuły daje się wytłumaczyć, choć pozostawia wrażenie nie tyle zamierzonej przez autora deformacji świata, co raczej bezradności wobec własnej powieści.

Książka zaczyna się bowiem intrygująco, około środka następuje przestój. Tak, jakby Yan miał parę znakomitych pomysłów, ale źle rozegrał je w czasie. Wyciągnął z rękawa wszystkie asy od razu, a później – jak mawiali piloci, którym skończyło się paliwo i lecieli lotem szybowym – ciągnął na spalinach. Nieco za połową powieści ani rozwój wypadków, ani narracja nie mogły utrzymać mojej uwagi, czytałem z wysiłkiem i w poczuciu, że noblista sam nie wie co dalej począć z zagajonym dziełem.

Interesująca jest egzotyka realiów, które miały wpływ na wyobraźnię pisarza. Po pierwsze jest to chińska obyczajowość, pod wieloma względami kompletnie obca zachodniej. Po drugie – życie w komunistycznym państwie, stosunki społeczne, zależności. Niektóre z nich łudząco przypominają stosunki w PRL-u, choćby fragment opisujący mechanizm dopuszczania utworów do publikacji:

Co do „nadawania się do publikacji” – stosuje się dwa kryteria: kryterium polityczne oraz kryterium artystyczne. Obydwa są dla mnie niejasne, i dokładnie tyle chcę przez to powiedzieć, nie owijam niczego w bawełnę. Na szczęście w „Literaturze Narodowej” pracują prawdziwe znakomitości, może Pan zdać się na ich osąd.

Inne są obce, gdyż wyrosły na gruncie obcej kultury. Przede wszystkim jednak samo pojęcie luksusu, którym chce epatować (i szokować) Yan, to przaśna wersja upodobań Markiza de Sade, estetyki Pasoliniego, obyczajowości Wersalu. Przaśna, bo wyrosła na jałowej glebie notorycznych chińskich czystek kulturowych. Dowód, że hasło „każdemu według potrzeb” jest wybrakowane – nie uwzględnia potrzeb estetycznych i duchowych, które – tłumione – eksplodują potem parweniuszowskim gestem prosto z Uczty Trymalchiona. Nie pojawiają się co prawda u Mo Yana takie potrawy, jak świńskie wymiona czy języczki kanarków w galarecie, ale są inne dziwactwa, których wartość opiera się wyłącznie na szoku estetycznym lub na regule niedostępności. A więc: dodawanie ludzkiego moczu do napojów alkoholowych, przyrządzanie potraw z oślich genitaliów, oczu, kopyt (w rosole z ogórkiem morskim), gniazd zrobionych ze śliny jaskółek, jaj dziobaka gotowanych w jego wnętrzu, w końcu – jedzenie ludzkich dzieci specjalnie hodowanych do tego celu.

Jestem pewien, że nie wszystko, co obrzydliwe, jest wyrafinowane (choć nie da się ustalić, czy autor potępia owo „wyrafinowanie”, czy pochwala) i że nie wszystko, co obrzydliwe jest skandalizujące (nie mam wątpliwości, że ten efekt Mao Yan zamierzał uzyskać). To ten sam nieco zapóźniony szok, który wywołał na konkursie Eurowizji zespół Lordi, prezentujący styl i wizerunek szokujący, owszem, ale 30 lat wcześniej. Trafili jednak na odpowiednie audytorium, które na stary dowcip zareagowało szczerym zachwytem.

Jedną z osi „przedsięwzięcia” literackiego jest z pewnością specyficzna gra autora z chińskimi cenzorami. Wskazuje na to wiele fragmentów z epistolarnych części – listów Mo Yana do fikcyjnego Li Yidou, w których radzi mu, jak postępować wobec redaktorów, wydawców i cenzury, które treści poruszać i w jaki sposób, których nie. Fabuła także plącze się między drastycznymi fantazjami na temat obyczajów komunistycznej arystokracji, a ciągłym dementowaniem potencjalnych podejrzeń o antyrewolucyjne zapędy. Na samym końcu dostajemy próbę niejasnego moralizatorstwa pisaną stylem Joyce'a, z której prawdę mówiąc, nie jestem pewien, co ma wynikać. Rzeczywiście gra jest wyjątkowo złożona, przypomina takie same gry z cenzurą uprawiane w Polsce (i już przez wielu zapomniane). Bez znajomości unikalnych, chińskich warunków trudno będzie tę grę zrozumieć i przyjemność obcowania z mistrzem rozgrywki będzie taka, jakby mówił do nas po chińsku. Może sam się pogubił, czy chce pokazać zepsucie wstrętnych burżujów, czy pochwalić wyrafinowanie i bogactwo komunistycznego ludu.

Nie wiem, czy chciałbym Krainę wódki jakoś jednoznacznie podsumować. W uzasadnieniu nobla czytam, że Mo Yan „z halucynacyjnym realizmem łączy opowieści ludowe, historię i współczesność”. Bez wątpienia tyle można powiedzieć. Przynajmniej o tej książce.

Sławomir Płatek

 

Autor: Mo Yan
Tytuł: Kraina wódki
Przekład: Katarzyna Kulpa
Wydawnictwo: W.A.B., 2006
ISBN: 978-83-7414-155-0

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.