Drukuj
Olgerd Dziechciarz - Pakuska

W czekaniu na pełnię wiosny jest coś z rozmowy z pięciolatkiem.

- Tam pod ścianą są pluszaki. Już się nie nimi nie bawię, to dla małych dzieci, oddam twoim.
- Ale ja nie mam dzieci, Bartusiu.
- Oddam, jak będziesz miała. Jak zaplanujesz.

Wszystko jest możliwe, trzeba tylko zrobić plany i poczekać. Jeszcze kwartał, miesiąc, dwa tygodnie, kilka dni. Ostatni weekend, który postanawiasz przespać, choć się nie udaje. Budzi jazgot dzwonka w telefonie. To numer, który zawsze odbierasz.

- Cześć, serduszko. Halo?
- [głos w słuchawce podpowiada szeptem] Ciocia... Ola...
- Ciu-ciu Oja!!! [głos dwulatka. Nie opanował jeszcze trudnej sztuki dobrej dykcji]
- Cześć, Stasiu! Cześć, kochanie!
- Babaaa!!!

Zostać babcią, nie będąc matką. Za oknem znów hałda śniegu. Jest koniec marca, zgodnie z planem pierwsze dni wiosny. Kalendarz nie ma racji.

Ale w tym czekaniu zdecydowanie pomaga lektura opowieści kilku- i nastoletnich narratorów. Autorom piszącym książki o sobie z przeszłości nie zawsze udaje się w pełni skryć, utrzymać kilku- lub kilkunastoletni tok myślenia. Demaskują się jednym „dorosłym” zdaniem. Czasem jest jak w zabawie w chowanego – mam cię! Czytelnik na chwilę sam staje się kilkulatkiem i cieszy go każda skucha „przeciwnika”. Dziecięca narracja zabiera go także do własnego dzieciństwa, towarzyszących mu okoliczności, które niby niedawno, a ze współczesną rzeczywistością mają tak niewiele wspólnego. Nie zawsze jednak jest to powód do żalu. Bywa, że przez chwilę razem jesteśmy w okolicach, które dobrze znamy, mimo że teoretycznie to niemożliwe – wychowywaliśmy się w innych regionach, innych czasach. Mimo to okazuje się, że więcej nas łączy, niż dzieli.

Pierwszą z książek sprzyjających czekaniu na pogodniejsze dni jest Pakuska Olgerda Dziechciarza. Podany w porządku alfabetycznym zbiór krótkich tekstów – które sam autor, nawiązując do haiku, żartobliwie określił jako eseiku – zawiera refleksyjne notatki chłopca przypominającego polskiego kolegę Mikołajka. Jego życie toczy się w „mieście garnków” – Olkuszu, na osiedlu 1000-lecia, zwanym Pakuską, gdzie mieszka, choć bywa również u dziadków mieszkających w pobliskiej wsi Mazaniec. Najbliższa okolica z charakterystycznymi punktami, jak las, góra Kocotówka, kanał i rzeka, ale też obrzeża i zakamarki, przez chwilę przykuwają jego uwagę i w taki oto sposób powstaje barwna mapa prowincji eksplorowanej przez ucznia szkoły podstawowej. Czytelnikom wychowującym się w blokach i małych miejscowościach te opisy mogą wydać się znane, podobnie jak zabawy i rozrywki, takie jak dołek, gra w klasy, wygibasy na trzepaku czy bieganie po budowie lub piwnicach. Narrator wspomina również o grze w gumę, zaznaczając jednak, że robią to wyłącznie dziewczyny, dla chłopaków to obciach i towarzyska śmierć. Ten dziecięcy świat bywa brutalny i rządzi się pewnymi zasadami, których należy przestrzegać, by zbytnio nie odstawać od reszty – „Najważniejsze, by dołączyć do stada. Jeśli jesteś w stadzie, mniej się rzucasz w oczy”. Dlatego też na przykład zimą nie chodzi się w czapce i trzeba uważać na mamę, która lubi całować i przytulać w najmniej spodziewanym momencie. Nie można okazać się mięczakiem. Blokowisko polskiego Mikołajka to także zbiór ciekawych osobowości, jak Pan C., który „jest starszy, musi mieć około czterdziestki”, mama Łylego, przeklinająca i całymi dniami wyglądająca przez okno, sprzątaczka czy głośno śpiewający i sikający po murach pijaczkowie, na których można popatrzeć wieczorem zza firanki. Świat dorosłych to jednak inna bajka – twierdzą, że alkohol szkodzi, ale pijąc, mówią „na zdrowie”, „Najpierw uczą dzieci mówić, a potem nieustannie upominają (…), żebyśmy nie gadali”, „Nie drzyj się, nie jesteś w lesie” – strofują, ale podczas wycieczki tam też nie pozwalają być głośno. Trudno się w tym wszystkim połapać. Mimo to bohater daje sobie radę, szybko uczy się, jak „zakombinować”. Urok życia w prowincjonalnym blokowisku wzmacnia też epoka, bo dzieciństwo narratora przypada na lata 70. i 80., z pełną gamą folkloru PRL-u, a więc pochodami pierwszomajowymi, przydziałem mieszkań i czekaniem na oficjalny, spektakularnie zorganizowany odbiór kluczy, staniem w kolejkach, straszeniem czarną wołgą, Klubem Niewidzialnej Ręki, wszechobecnym papierosowym dymem, Adamem Słodowym, Gierkiem i Jaruzelskim w telewizji, plakatami propagandowymi, oranżadą w proszku, zlizywaną z ręki, mlekiem rozlewanym w sklepach i butelkami pod drzwiami. Rytm życia wyznacza rok szkolny i wakacje. W szkole chłopiec słyszy o Leninie, ale nie bardzo wie, dlaczego wywołana przez niego rewolucja w listopadzie świętowana jest w październiku. Ma wątpliwości, czy patron, „człowiek, który się kulom nie kłaniał”, robił dobrze, bo „mama mówi, że to nieładnie się nie kłaniać”. Podkreśla, jak ważny jest dziennik lekcyjny z wszechwiedzą o wszystkich uczniach, i przyznaje, jak trudno jest samodzielnie usprawiedliwić nieobecności albo wpisać stopnie tak, by nauczyciel nie rozpoznał falsyfikatów. Po szkole, w podwórkowej codzienności „normą są siniaki i zadrapania”, różne zmagania i deficyty – „wolałbym mieć brata, ale siostra też się przydaje”. Śledząc, a właściwie pochłaniając owe eseiki, czytelnik nie raz śmieje się w głos, kiedy indziej pogrąża się w zadumie. Świat kilkulatka jest rzeczywistością z problemami, które dotyczą zarówno dorosłych, jak i dzieci. Są tu więc rozważania nad śmiercią babci, samotnością – własną i osób starszych mieszkających na Pakusce, czasem smutek niezrozumienia ze strony rodziców i nauczycieli oraz uporczywe niekiedy wrażenie, że jest się adoptowanym dzieckiem. Humor miesza się z refleksją i doświadczeniem bezsilności. Choć nie zawsze jest łatwo, wszystko jednak wciąż jest możliwe. „Tak biegając, często ryzykujemy życie, ale przecież jesteśmy nieśmiertelni i nic złego nam się nie może stać” – podkreśla narrator. Ma już plany na przyszłość – gdy dorośnie, będzie palił papierosy, zostanie dyrektorem („tylko jeszcze nie wiem czego”), będzie pisarzem. Może urodził się i wychowuje w nie do końca wymarzonej okolicy, ale opowiada o niej tak, jakby była jedną z najlepszych szkół życia.

Weronika Gogola - Po trochu

W nieco podobny sposób do swojej lokalnej społeczności zaprasza Weronika Gogola w debiucie Po trochu. Gdy popatrzymy na mapę, okaże się, że znów znajdujemy się na południu Polski, tylko bardziej na wschód od Olkusza. Wieś Olszyny w opowieściach małej, ale stopniowo dorastającej dziewczynki tętni życiem. Tu codziennością są dźwięki wydawane przez świerszcze i żaby, wrażenie robią łuny świetlików. Rytuały, które trwają dzięki tradycji – jak dzwonienie kościelnych dzwonów na okoliczność pogrzebu, pożaru, na Anioł Pański, rano i wieczorem, czy niekonwencjonalne metody leczenia przeplatają się z atrakcjami lat 90. – chrupkami Flips, lodami w rożku i kubku, absolutnym hitem gastronomicznym pobliskiego sklepu spożywczego, oraz modą na piekarniki na prąd, która opanowuje olszyńskie gospodynie. Mała Weronika ma liczną rodzinę, bliski kontakt z tatą, który w poetycki czasem sposób prezentuje jej świat, z kuzynkami bawi się w pogrzeby i komunie, i podobnie jak kilkuletni mieszkaniec Pakuski, poddaje refleksji większość swoich obserwacji. Wraz z upływem czasu okazuje się przy tym, że nie tylko „nie jest łatwo być małą dziewczyną”, ale również cudowne moce babci czy siła woli, o której słyszy, oglądając Doktor Quinn, nie zawsze działają wtedy, kiedy tego najbardziej potrzebujemy. Jako wzorcowa reprezentantka rodu Gogoli Weronika „nie potrafi zatrzymać historii w sobie”. Mamy więc w Po trochu dawkowaną, choć bardzo osobistą opowieść o dzieciństwie i dorastaniu, którym towarzyszy zabawa i komizm wielu sytuacji, bójki ze szkolnymi kolegami i rzucanie klątw, ale też powracające doświadczenie straty. Śmierć zwierząt, które hodowano na mięso, nie jest tak szokująca, jak gdy zaprzyjaźnione psy i koty giną pod kołami samochodów. Po babci Klimci robiącej ser, który potem nią pachniał, czy dziadku Staszku nie ma następców, ale odchodzenie starszych osób, któremu towarzyszą obrzędy, łatwiej się oswaja niż umieranie dzieci w szpitalu, gdzie bohaterka przebywa przez pewien czas, czy stopniowe oddalanie się chorej na raka sąsiadki, mamy bliskiej koleżanki. Patrząc na pożar, mała Weronika ma wrażenie, że coś się skończyło. Wzrusza się, oglądając Disneyowskiego Króla Lwa. Często więcej czuje, niż rozumie z tego świata dorosłych i wszystkiego, co ją otacza, ale to ten właśnie czas sprawia, że postanawia „kiedyś to gdzieś zapisać, na wypadek jakby na starość zaczynało wietrzeć z głowy”. Gdy ta bliska rzeczywistość staje się nieznośna, można oddać się marzeniom, na przykład o przeprowadzce do Warszawy, gdzie na pewno czeka wielka miłość i spełnione życie – jeśli nie u boku męża Andrzeja, to jakiegoś chłopaka z Żoliborza. Tam nie brakuje spodni dzwonów i koszulek z Red Hot Chili Peppers, można pisać listy do ciotek i wujków, zanim nagle i niespodziewanie umrą, a jeśli dzwonią telefony, to tylko z dobrymi wieściami. „Dorosła” Weronika chcący lub nie ujawnia momentami swoją narracyjną obecność i gdy udaje się ją przyłapać, okazuje się, że Olszyny to mikroświat, do którego autentyczności później często będzie wracać.

Zarówno Gogola, jak i Dziechciarz nie kryją celu napisania książek o takiej właśnie tematyce. Debiutantka składa tym samym hołd swojemu rodowi i okolicy, w której wyrosła. Pakusce natomiast przyświeca nieco terapeutyczna intencja. „Być może (…) ci, którzy żyli na Pakusce w tym samym czasie co ja, rozpoznają w tych tekstach siebie, i tego siebie z lat 70. i 80. zaakceptują” – pisze autor we wstępie, a w posłowiu nie ukrywa, że nie była ona baśniową krainą. Mimo to jednak oboje między słowami podkreślają szacunek do dzieciństwa i sprawy odbierane przez nich wtedy jako trudne lub mało zrozumiałe przekazują tak, że chce się z nimi przeczekać najtrudniejszy czas. Gdy robi się coraz cieplej i domową lekturę zamieniamy na plener, możemy być świadkami innych dziecięcych opowieści i interesujących rozmów.

- Idziesz już do pracy?
- Tak.
- Pamiętaj, że kocham cię bardziej niż stąd do wszystkich planetów!

Po tym można poznać, że pełnia wiosny jest blisko.

Aleksandra Nizioł

Autor: Olgerd Dziechciarz
Tytuł: Pakuska
Wydawca: Grafpress, Olkusz 2014
ISBN: 978-83-938320-5-7

Autor: Weronika Gogola
Tytuł: Po trochu
Wydawca: Książkowe klimaty, Wrocław 2017
ISBN: 978-83-65595-51-5

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.