Drukuj
Bartosz Konstrat

W czerwcu „daniem głównym” jest Bartosz Konstrat, autor, o którym na pewno nie można powiedzieć, że jest debiutantem, laureat nagród w konkursach poetyckich. Jako autor Bartosz ma wiele twarzy i wcieleń – podobnie jest z jego poezją. Miejscami jest to kunsztowny ciąg metafor, porównań, wpadający w dziwny rytm mantry czy modlitwy. Za streszczenie tej poetyckiej opowieści może posłużyć cytat z jednego wierszy „ktoś mnie napisał i teraz mnie prowadzi strużka opowieści”.

Mnie na pewno boleśnie „ukąsiła” szczególnie jedna fraza: „pamiętam cię z każdej godziny zanurzającej palce w mojej głowie”.

Zdecydowanie polecam!
Paweł Podlipniak

 


 

Bartosz Konstrat - ur. 1977 w Lublinie, mieszka w Warszawie. Poeta, dramaturg, prozaik, tłumacz. Autor tomów wierszy: thanatos jeans (2005, nagroda główna w konkursie im. Jacka Bierezina), traktaty konstrata (2008), samochody i krew (ha!art, 2009, nominacja do nagrody Silesius), dzika kość. encyklopedia utraconych szans (2013, nagroda główna w konkursie im. Ratonia, nominacja do nagrody Silesius) i własny holokaust (nagroda Tyska Zima Poetycka, 2015). Napisał również dramat Powietrze. Opowieść o kraju i planecie (premiera w teatrze Druga Strefa w Warszawie w 2013 roku). Publikuje również tłumaczenia poezji (m. in. w "Tyglu kultury" i "Arteriach"). Pracuje jako tłumacz audiowizualny.

 


 

Z tomiku dzika kość

 

język jest

język jest linoskoczkiem nad jeziorem śliny, pełnym
miłości karłem, którego spełnienie jest trujące i lepkie,
czarne i czerwone, wiszące na gałęziach

łamliwego drzewa, skurczonego szyderczo krzewu;
i byliną sypką, hardą mąką, dla której woda to
krwiobieg, kwantowy korytarzyk, ciekawy, ale wiotko
przegrywający

ze stalowym czasem, z czasem reakcji zachłannych
sprinterów, pełnych liturgii dziewcząt, obłych
maratonek karmionych piosenkami z kreszowych

przebojów, z zapomnianych bibliotek, w których lato
kusi dziecko poletkiem trzciny, a pies skacze w rzekę;
język to korzeń

krzewu, drąży i pożywienie spływa po przełyku, wrasta
w giętkie gałęzie i buduje miasta, pulsujące materie,
ogorzałe mapy

wędrujące przez noce, gagatowe noce ciężkie jak piersi
Inek i wymiona lam; język - błogie homagium dla
zabitych w trawie, dla leżących w konwaliach,
dla liżących róż.

 

dzika kość (mózg to)

mózg to ranny minotaur, zawodnik liczący na doping
publiczności zgromadzonej w studiach, widocznej na
ekranach, liżącej strzępki gazet

na ostrych zakrętach, gdzie kolarze udami dotykają żwiru
i myślą o pogodzie siekącej wakacje na plasterki
rozkoszy i kubiki nudy; mózg jest ciężkim

pierwiastkiem życia krążącego w bebechach martwych
planet i w spalinach złości atrakcyjnej jak towar
sprzedawany hurtem na dumnych

wysypiskach, gdzie telewizory ciągle puszczają oko do
niewinnej nudy; mózg rozlewa na ścianach i w
wąwozach farby, ostre kąty

kubizmu i złapane w przestrzeń jajowate nasiona
obcujących z mchem dzieci z raną na czole, krzykliwych
posłańców

słońca i konwektorów, plamki w oku gnu.

 

zwierzątko sensu

kto się rozpycha w brzuchu i rękami macha, ręce
wystawia z szybkich samochodów, z pociągów
w wietrze, na ostrych zakrętach

i otoczonych lunaparkiem grzechu, świszczących porad i
makatek w słonie? kto bardziej tonie, chłopcy czy
dziewczęta, przeszli

czy przyszli krewni i partnerzy umów bankowych i
piramid z piasku, które ciągle buduję na przydługim
filmie, którego puentę

stanowią jeże, dwa małe jeże w rozkopanym parku? na
czyim karku i na czyjej głowie było zwierzątko senne i
złośliwe, prawie bezzębne

i pomarańczowe lubiące kwiaty, w wodzie leżały czyje
okulary, gdy śmiały najazd rozproszył rodzinę i wpadł do
wody chwiejny kamerzysta? kto się ustawia pod prąd i
korzysta

z ramp i lampionów, z cudzych dekoracji, świecących
w nocy i poustawianych jedna przy drugiej we wnętrzu
kredensu? zwierzątko sensu!

 

Z tomiku samochody i krew

 

dwa wiersze

Melon, który samotnie spędza popołudnia, ma w sobie tę szlachetność, którą
bardzo cenię. Kiedy nabiera siły i jest jak bezmyślny chłopak,
któremu w głowie tylko fi gle, który nie czyta gazet, tylko się wygrzewa
w słońcu – ja chylę przed nim czoła. Lubię też pomidory, które oczekują
aż czas im otworzy ich czerwone wnętrza. (Stop! To przepustka śmierci).

A kiedy już nasycę migawkę mych zmysłów ich półsennym bezruchem, sam
staję się dowodem sennej bezsilności. Jedyne, co pozostaje przejrzałym
mężczyznom w gąszczu tego upału, to zasłonić okno. Poświęcić się lekturze
hinduskich poetów i zgłębiać plany obrazów Hockneya. Kim jest śpiący
chłopaczek w niebieskim szlafroku? Kto go uśpił? (Stop! Jesteś zbyt ciekawy).

 

sędziowie

Deszcz, potem dym wychodzi z komina spłoszony, niemrawy,
kot wspina się na dach, sam decyduje co jest dla niego zwycięstwem,
wrony, krążące wokół, to nieprzychylni sędziowie. My wewnątrz:
wstyd nas ogarnia podczas rozmów o śmierci.

Wstyd to jedyna nadzieja, skoro zaszliśmy tak daleko,
ze środka nie widzimy dymu, kota i ptaków.
Kto może być dla nas sędzią, skoro jesteśmy pełni:
pokarmu, ciepła, wygody? Kto dla nas uzbrojonych?

A jednak strach nas ogarnia, gdy kot nie wraca zbyt długo,
zupełnie jakbyśmy zależeli od jego spokojnego snu,
z lękiem nasłuchujemy myszy chroboczącej w ścianie,
ze snu nas wybudzają owady uderzające w okna.

Więc kto jest dla nas sędzią, dla nas uzbrojonych?
Czy dusza kota, kiedy on się obraża?
Czy smutek, który przychodzi udając radość,
podrapaną, zniszczoną, pozbawioną zapachu?

Nie, sami jesteśmy sędziami.
Wydajemy wyroki spoglądając w lustro.
Oto nasze twarze pozbawione masek.
Bezbronne negatywy portretów trumiennych.

 

przykład

W przekładzie to brzmiało mniej więcej tak:

piosenka czuwającego

powiedziałem to wszystko czego nigdy nie powiem
powiedziałem to wszystko i to mi utkwiło
utkwiło mi to wszystko w gardle tak jak nóż

nożu ostry i płonny ostry nożu wsobny
gorycz twoja i ostrość dzieli mnie na pół
ostry twój paznokieć otwiera mi wnętrze

twoje otwarte ciało zamyka mi świat
nigdy tego nie powiem albo może powiem
albo zapłaczę z bólu albo prześpię ból

ostry nożu i wsobny raczej obudź rany
raczej nie pozwól zasnąć obudź raczej ból
niż daj spać fałszywie raczej obudź ból

I myślisz, że mnie stać jeszcze na to, żeby cię pożegnać?

 

Z tomiku własny holocaust

 

własny holokaust

nie zakwitną już lilie. sztandary wiatru wypatroszą pranie, córka sąsiadki powie tylko: o i
językiem wyważy sześcioletni ząb. już nie będzie ogrodu, od dziś wszystko stanie się

użyteczne. tylko gnój, oranie, zabijanie srok i topienie szczeniąt. w wodzie stawu odbije się niebo,
gałęzie lipy będą tarły o siebie rytmicznie jak czkawka. nie będzie kwiatów, na

trumnach będziemy od dziś kłaść trawę i błoto. ojcom i matko zaśpiewamy piosenkę
wymarłych plemion. w naszych głowach urosły bowiem dodatkowe serca. narządy nakręcane

jak stare zegarki. dlatego chodzimy oniemiali, bladymi dłońmi dotykami brzóz. szczekanie
wiader i młyn są dla nas jedyną orkiestrą. na skórze brzuchów ktoś wyrzeźbił nam morze.

tonie w nim wszechświat jak rozbita łódka.

 

wersje

ktoś mnie napisał i teraz mnie prowadzi strużka opowieści, wyciekająca z pęknięć w wodzie i
w oparach światła? „dla nas zawsze będziesz tym chłopcem z niebieskimi palcami”. Bawiłem

się długopisem, miałem siedem lat. „stałeś za drzewem w parku. dziuple były nasionami
czasu”. spojrzałem za siebie, zobaczyłem tysiące wersji mojej twarzy, roześmiane i smutne,

zdziwione i wściekłe, ludzkie, zwierzęce, roślinne, gazowe jak sztuczki hochsztaplerów.
wszedłem do domu, zawołałem: matko, ojcze! na stole zobaczyłem zdjęcia obcych ludzi, jak

gdyby prowadziła mnie pomyłka, pełna błędów errata. ktoś mnie napisał? ktoś opowiedział
moją śmierć i echo przyniesie ją znów do mnie, ułoży na progu zwiniętą w kłębek jak

bezdomne zwierzę.

 

kto

pamiętam cię z każdej godziny zanurzającej palce w mojej głowie. powtarzałeś się jak
czkawka pociągu. strumień wpływał w czerwone wargi rzeki. nikt nie zamknie nam

ust, jeśli będziemy mówili językiem kamieni. zatruliśmy rzekę, a teraz depczemy jeżyny
i perz. ściągamy na siebie nienawiść i prosimy o nią. wysypaliśmy się z pękniętej gwiazdy,

rośliśmy w kokonie ze szkła i pajęczyn, teraz polują na nas dłonie błota i słonego mułu. są
chwile, gdy twój śmiech przypomina rżenie konia, gdy spod paznokci wysypują ci się

kryształki piorunującej rtęci. gdy masz łańcuch na szyi, a zamiast języka łodyżkę ognia. są
chwile, gdy detonujesz wieczność i godziny zaczynają tańczyć w mlecznej przestrzeni.

pamiętam cię. kto wędruje po słojach zrąbanego drzewa?

 

Z tomiku traktaty konstrata

 

traktat o czynniku ryzyka

Spotkajmy się jeszcze. Nie, nie, nie teraz. Jeszcze jestem drżeniem.

Mam mały rower, kolekcję znaczków, niektóre drugie zęby.

Uwierzysz, uwierzysz? Trudno uwierzyć, że istnieje skóra taka jak twoja. Czysta
i odkupiona. Trudno uwierzyć, że czasem istnieje jakaś inna skóra.

Ale istnieje czasem. Coś jak urwana rzęsa, która pod powieką próbuje złapać
swój ostatni oddech.

Blisko. Tak powiedziałeś. Zasłoń mi oczy, po drodze mógłbym świadomie użyć
zakażonych zmysłów.

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.