Drukuj
Paweł Biliński

Do pary Joannie Bąk daje w tym miesiącu Pawła Bilińskiego. Nieprzypadkowo i dla kontrastu. Wiersze Pawła, który prywatnie jest bardzo sympatycznym i ciepłym facetem, są pełne liryzmu, czułości i zadumy, a czasem smutku. Podobnie jak w utworach Joanny Bąk jest w nich refleksja nad zanikaniem, przemijaniem, ale paradoksalnie to w tych „męskich” wierszach jest więcej miękkości. Wychodzi więc na to, że to kobiety potrafią być twardsze od mężczyzn, a może w gruncie rzeczy tylko mniej sentymentalne.

Zachęcam do lektury.
Paweł Podlipniak

 


 

Paweł Biliński (1968), jak sam pisze o sobie, sztukę czytania opanował w wieku czterech lat i przed pójściem do szkoły zdążył sześć i pół razy pochłonąć W pustyni i w puszczy. Już w podstawówce i w liceum podejmował pierwsze próby poetyckie, jednak jego wspaniale zapowiadającą się karierę przerwała niezrozumiała decyzja skończenia studiów technicznych i podjęcia pracy w branży nowoczesnych technologii.

Choć niewątpliwie stracony dla literatury, po latach jednak powrócił do pisania wierszy i w 2008 roku zdobył nagrodę w konkursie poetyckim Kołatka. Od roku 2012 zamieszcza swoje utwory w Internecie na portalu poema.pl (pod pseudonimem Contigo). Jego wiersze można też było znaleźć w "Przeglądzie Piaseczyńskim" oraz w e-Tygodniku Literacko-Artystycznym pisarze.pl. Kilkakrotnie nagradzany i wyróżniany w Turniejach Jednego Wiersza.

Uważa, że ma zbyt wiele zainteresowań, szczególnie jak na ilość posiadanego wolnego czasu, przez co nie jest w stanie w żadne z nich porządnie się zaangażować. Jednak gdy już trochę tego czasu znajdzie, można go spotkać na wycieczce kolejką wąskotorową, na poszukiwaniach skarbów z wykrywaczem metali, kopiącego w ogrodzie, czy pochylonego z lutownicą nad rozmontowaną na części miniwieżą. Oraz przy wielu innych dziwnych czynnościach, których nawet nie warto wymieniać.

Warszawiak, choć obecnie zamieszkuje pod miastem. Ma żonę i dwóch synów, z których jeden też tworzy poezję i maluje, a drugi będzie reżyserem filmowym.

 


 

przemarzanie

najokrutniejszy miesiąc to jednak grudzień
jeśli wierzyć słowom piosenki i korzeniom drzew
wczepiającym się kurczowo w martwe trzewia ogrodu

w grudniu miłość jest prawie monochromatyczna
tak mówi widok za oknem i twoje chłodne oczy
gdy padają pytania o początek i koniec
zwłaszcza o koniec

a przecież mamy jeszcze w sobie ciepłe miejsca
więc podejdź przyłóż rękę i spróbujmy uwierzyć
że można tak zostać jeszcze przez chwilę
zanim przysypie nas zima
przykryje ziemia

 

przeszłość

szarpnięcie, pług zahacza o kamień
wspomnienia nabiegają krwią
horyzont zawija się i wsiąka w łąkę

przeszłość zaczaiła się pod warstwą darni
nocą wbija we mnie swoje zardzewiałe odłamki i zbielałe kości
w dzień rozsypują się dawne lęki

gdy zgarniam je garściami z jasnych sosnowych desek
w palcu pozostaje drzazga
to dobrze, opowiem ci kiedyś o niej
o tym, że była jak ukłucie rzeczywistości

teraz już wiem, że czekanie ma wiele wspólnego z rzeką
można się zanurzyć albo dać ponieść donikąd
na razie piję mleko, myślę o chmurach i obserwuję
mój koniec linii pomiędzy domem a nieskończonością

 

zanim odjedziesz

cieszmy się sobą póki jeszcze można
chcę cię pamiętać radosną i piękną
została jedna noc żeby się poznać
by się zapomnieć mamy całą wieczność

więc tak mnie całuj jakby świat umierał
nie chcę wypuszczać cię z ramion do rana
na bycie razem mamy tylko teraz
i resztę życia by się odzwyczajać

nie myślmy o tym co się potem zdarzy
ważna jest każda nadchodząca chwila
tę noc poświęćmy na spełnianie marzeń
wszystkie następne - żeby ją wspominać

 

Algo-rytmy

"This is a wide world we travel
And our paths rarely cross
And we do a whole lot of living
In between"
- The Waterboys

start początek drogi

był niby taniec niewinny radosny
jak pierwsze kroki nowej podróży
zbyt łatwe gdy je wspominam teraz

coraz częściej budzę się i nasłuchuję
w śródnocnym zaniemyśleniu samotna
wskazówka zegara boleśnie nakłuwa ciszę
leżące obok ciało śni nieznane sny

pytasz co jeszcze może się wydarzyć
dziś lub za tydzień i ile pozostało
do końca nie wiesz że aby przejść dalej
trzeba spełnić kolejny warunek

czy ten cichy rytm to bicie serca
czy raczej jednostajne uderzenia fal
podobno chciałeś pogładzić moje włosy
a znalazłeś tylko zielone nitki glonów

ale nie rezygnuj bądź cierpliwy jeszcze
parę kroków i poznasz moje imię w końcu
przekonasz się na ile udało ci się zbliżyć

do pola z napisem stop

 

twoje miasto

lubię zwiedzać twoje miasto
godzinami niespiesznie poznawać
łagodne linie rozwidlonych ulic
błądzić po gładkich placach
wzgórzach i wilgotnych zaułkach

w twoim mieście mam ulubione miejsca
dobrze mi znane dzielnice
których długie sine arterie
w godzinach wieczornego szczytu
tętnią od słów i płytkich oddechów

o tej porze twoje miasto
jest pełne drżenia i krzyku
głęboko w ciemnych korytarzach
szybka jazda pociągami metra
trwa aż do świtu przebudzenia
rozbłysku światła na końcu tunelu

 

tłum wielki, piątek w hipermarkecie

zaparkować w taki dzień to cud
wewnątrz tłum gęsty, hałaśliwy
jak na wiecu czy publicznej egzekucji
półki wznoszą się wyżej niż niebo

dzisiaj dzień niezwykłych atrakcji
jakiś uczeń przed chwilą wygrał
trzydzieści srebrnych monet
za podanie właściwej odpowiedzi

podobno jest wśród nas człowiek
którego ogłoszą królem zakupów
ale to raczej nie ten, co stoi za mną
koszyk ma prawie pusty, w nim tylko
ocet, gąbka, parę gałązek z kolcami

trzeba wracać, niedługo zamykają
kupiłem chleb i czerwone wino
kilku klientów wyrywa sobie
ostatnie przecenione ubrania

gdy wychodziłem na dworze pociemniało
drzwi hipermarketu rozwarły się na dwoje

 

z rozmyślań o rzeczach niemożliwych

chodź, podaruję ci ten wiersz
którego nie ma, a przecież mógłby powstać
utkany z przeczuć i nienazwanych pragnień
od których litery cicho tężeją
a zwrotki ścielą się w równych wersach
przywierając gładko do wilgotnej skóry

podaruję ci wiersz, który mógłby trwać
tam, gdzie noc nie kończy się nad ranem
ale za każdym dotknięciem zapada na nowo
aż wreszcie świt spływa z kartek
na podłogę przy uchylonym oknie
a letni powiew te kartki unosi
jak powieki, które przymknęłaś na chwilę
po tym, co się nie mogło zdarzyć
i nigdy się nie zdarzyło

więc chodź, podaruję ci ten wiersz
przecież i tak go nie ma

 

przy krojeniu chleba

rysuje deskę ostry nóż
kiedy odkrajam kromkę chleba
z płyty poeta śpiewa znów
o tym, że świat spojrzenia niewart

a jednak coś mnie trzyma tu
nadal z uporem wznoszę głowę
aż się okaże, że to już
trzeba pożegnać się i odejść

nie pozostanie po mnie nic
prócz gratów, które cisną w śmieci
oprócz tych słów, grobowych płyt
i kilku rys w ludzkiej pamięci

 

ulica Bożego Ciała

podobno na ulicy Bożego Ciała
żyje się inaczej niż na zwykłych ulicach
drzewa na wiosnę sypią tam kwiaty pod nogi
ludziom w procesji śpieszącym do pracy
sprzedawcy oszukują na korzyść klienta
a w pubie upić się można tylko na wesoło
tam wszystkie dziewczyny mają boskie ciała
którymi obdarzają hojnie i miłosiernie
mężczyźni mało klną i piją głównie oranżadę
a swoje żony zdradzają tylko w dni parzyste
tam legowisko kloszarda w zaułku
jest wygodniejsze od łóżka z Ikei
obłoki nad głową płyną jasne i złote
jak gdyby otworzyło się Niebo
zimą śnieg prawie nie jest zimny
a zmierzch zapada godzinę później

podobno z ulicy Bożego Ciała
jest o dwa kroki bliżej do Raju

 

przy grabieniu liści

patrzę jak w pierwsze dni jesieni
złocisz się w słońcu i czerwienisz
jak wilgotniejesz w kroplach deszczu
wśród kruchych dotknięć i szelestów

pozostaniemy sobie wierni
nawet gdy porwie nas październik
i polecimy w chwili mglistej
jak dwa natchnione wiatrem liście

takich zastanie nas listopad
zaskoczy pierwszy śnieg we włosach
i spróbujemy gdzieś się schować
jakoś doczekać pór grudniowych

w których jest cisza i jest spokój
gdy coraz bliższy koniec roku
i ten ostatni dzień jesieni
gdy zgrabią nas z marznącej ziemi

 

Epitafium dla Przemysława Gintrowskiego

Dobranoc Przemku znicz już zgasł
i zamarł zmierzch Nad twoją drogą
księżyc rozlewa biały blask
ciało się znowu zmieni w słowo
sen nasz przerwało wejście trzech
i przyszło przyjąć wyrok twardy
ostatni zakręt teraz wiesz
co do cholery miało za nim

być Z tobą łatwiej było trwać
wieść życie w oblężonym mieście
oglądać w niepokornych snach
kształt rzeczy w ich istotnym sensie
przed nami Reytan szatę darł
po nas też będą w grobach legli
gitarę wziął przedwieczny bard
i stroi struny do elegii

Więc teraz Przemku widzę cię
u niestrzeżonych wrót ogrodu
kołatka stuka możesz wejść
zabrałeś cząstkę mnie ze sobą
pozostał wszechświat zwany Polską
rachunki krzywd niepewność prawd
twój głos ze starej taśmy nocą

i mój bezradny Przemku płacz

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.