Drukuj
Janusz Radwański

Dziś na Salonie gości Janusz Radwański  - poeta znany, finalista konkursów K. Ratonia i Czerwonej Róży, hodowca rogacizny i nierogacizny z Kolbuszowej (z przymiotnikiem wskazującym na wysokość), zwolennik odłączenia macierzy od ojczyzny i odwrotnie, typ skrajnie niebezpieczny - zwłaszcza jeśli dacie się namówić na naukę gry na drumli, a ja od razu mówię szkoda warg, chyba że uczeń lubi mieć potem wargi typowo murzyńskie.

Ja już nie lubię, więc zapraszam do lektury.

Paweł Podlipniak

 


 

Janusz Radwański, ur. 1984 w Kielcach. Autor tomików Księga wyjścia awaryjnego (RED, 2012) i Chałwa zwyciężonym (GSW BWA Olkusz, 2013). Mieszka w Kolbuszowej Górnej. Tata Hani, Franka i Łucji. Zajmuje się wypasem owiec i pisaniem doktoratu na temat gwary lasowiackiej. Jest współtwórcą audycji Wszystko jest folkiem w radiu Studnia i basistą grupy Hadra.

 


 

Facet, który nigdy nie będzie tankmanem

Facet, który nigdy nie będzie tankmanem patrzy, jak maszyna wypluwa
tysiąc serc na minutę. Każde błyszczy jak cekin. Przekłute igłą
w następnej hali z lalczynych bucików będą bić blaskiem
w stu kolorach ze straganów albo półek w markecie.
Niedoszły tankman ma teraz w opiece najwięcej serc na świecie,
w swoim mając kolorową mgłę i senność. Pod koniec zmiany
jest mu wszystko jedno, nie zatrzyma kolumny,
gdy w świat zaczną wychodzić serca ze skazą.

Fajrant, przychodzi zmiennik, tankman od razu
idzie do szatni, z nikim nie gada. Bierze swoje torby,
do jednej wkłada brudne ciuchy, do drugiej lalkę, buciki
i garść serduszek. Przecina plac, łapie autobus,
córka zaraz usypia a on chociaż przy tym musi być.
Na poduszce położy jedno z tysiąca serc,
przekłutych przez igłę i nić.

 

Balkony

Klatki, akwaria, wielka ekspozycja
gaci, doniczek, hałaśliwego życia
w ścianach z gipsu, kartonu, tynku i chęci,
by w klatce, akwarium, upchnąć, ugnieść, zmieścić
te wszystkie ciała z nieśmiertelnymi duszami,
rybki, psy, papugi, kojce z dwulatkami
z coraz bardziej niebezpiecznym nawykiem chodzenia.
Gacie rupiecie, doniczki, dowody istnienia
za drzwiami balkonu unikalnego życia,
zbędnego, bezcennego czeku bez pokrycia
w walucie innej niż plany, rupiecie,
dziecięce rowerki, doniczki, bo przecież
to byłby koszmar bez złudzeń, namiastek.
smuga po samolocie wisi ponad miastem.
Dwulatek podejrzliwie patrzy przez szczebelki,
wspina się na palce. Zaraz będzie wielki.

 

Umrzyka skrzynia

Dwóch zgubionych ojców z absurdalnym w lesie kajakiem
johoho i butelka niczego, bo przecież prowadzimy
życie nie byle jakie. Życie piratów, linoskoczków,
nieśmiertelnych cyborgów. Zaraz znajdziemy drogę,
ale teraz kolejna runda zabawy w chowanego
w różnych układach (my przed dziećmi, dzieci przed nami,
dzieci przed światem, teraz, jeszcze tego nie było,
przed nami reszta świata). Zgubieni, zalani lasem,
robimy wszystko, co się da, czyli jak zwykle za mało,
taka gra i jej reguły. Na kursie dzieci, fala hałasu,
olśnień, diabelskich młynów i wszystkich atrakcji,
jakie się nad nimi zbierają. Fala zimna, aż dech zapiera,
jeszcze parę metrów, damy radę, kolego. Dwóch zagubionych ojców
z absurdalnym w lesie kajakiem, johoho i butelka niczego.

 

Telewizor Capko, maszyna Łucznik

Telewizor Capko i maszyna Łucznik,
proste dyby, jarzma, znoszone chomąta.
Świat się kończył w ciszy. Dobrze, bo mógł hucznie.
Tyle śmieci, co zawsze i nie ma po co sprzątać.

Rdzawe place zabaw, blaszane zjeżdżalnie.
Poparzone tyłki, dziury w nowych spodniach,
bardzo miły rozpad. Całkiem nienachalny.
Czarnobylska chmura bliższa o ziarnko maku co dnia.

Tysiącletnia szkoła, tysiącletnia rzesza
wynudzonych duchów i śnięte gupiki
snują się po lamperiach. Woda z mułem miesza,
pyszczki rozwierają w czymś, co nie będzie krzykiem.

 

Antykoncepcji i testów ciążowych apteka na dyżurze nocnym nie prowadzi

Jadę na nocny dyżur apteki po żelki w kształcie literek.
Na rano muszą być, chociaż zaspany magister najchętniej
posłałby mnie w cholerę, razem z typami, co potrzebują prezerwatyw,
a na stację mają za daleko albo typiarami szukającymi w popłochu
testów ciążowych. Człowieku, są sytuacje, w których czas taktownie znika,
życie odmierza czekanie, panika, zbliżające się wraz z rankiem pytanie o żelki.
Naciskam raz jeszcze na dzwonek, zmiatam spod powiek magistra wielkie cycki
albo ostatnią ratę kredytu, który na trzydzieści lat połączył go z żoną.
Musi się podnieść z leżanki, ponieść do okienka siebie, z którym co zrobić -
nie wiadomo. Był w nocy wariat powie w domu chciał żelki w kształcie literek.
Chciałem go posłać w cholerę razem z typami od gumek i ciążowych testów,
przecież to nie jest sprawa życia ani śmierci, ale pomyślałem, że jak mu dzieciak
wierci o literki dziurę w brzuchu, to niech ma, niech idzie w noc z literkami,
niech jego jazda ma więcej sensu, niż na co dzień mamy, niech sens ma wreszcie
czyjaś pokręcona jazda, niech facet jedzie, niech pełny gaz da, niech jego życie
przez chwilę coś waży, choć tyle, ile napis z literek, który dzieciak rano wymaże.

 

Wrak blues

Widuję duchy koni spokojne, ale czujne i wraki jeźdźców
na progach i pod sklepami dosiadające renty.
Wbijają wzrok w drogę jak kiedyś pięty w boki
nieochełtanych kobył, jak zwykle po święcie.
Koniec świata to był, ale nie wyszło.
Jako nagroda pocieszenia zostaje wracza przyszłość,
wypisana z rejestrów, nieuwzględniona w spisach.
Czy to ty resztkom świata, czy świat tobie zwisa, trudno powiedzieć.
I ja na progu będę siedział. Spłyną przeze mnie dni na przestrzał,
nikt w nic nie będzie mi się wpieprzał. Wolny od grzechu,
bezpieczny od wszelkiego zamętu cnoty,
będę jak znów pakujący się w kokon motyl,
z dnia na dzień brzydnący, coraz bardziej zbędny
we wszystkich zabawach w poważne obłędy.
Nie żeby znów w jakieś bezkresy. Raczej pobocza i marginesy.
Nie katakumby, raczej piwnice. Bo kiedy całkiem się nie liczysz,
stajesz się też niepoliczalny, nieprzypisany do żadnej armii
zbawienia przez zasiedzenie. Gdyby dzwonili na trwogę
i pytali, czy jestem powiedz, że nie. Nie maszeruję i nie należę.
Snem, czule i czujnie żyję, jak zwierzę bez rodowodu i bez kolczyka.
Widuję duchy koni, razem z nimi znikam...

 

Spocznij, wolno płakać

Spocznij, wolno płakać albo się chichrać, bez różnicy.
To nie ćwiczenia, tu się będzie liczyć jakieś ważne,
niepoważne, ostateczne chujwico. Szaleńcy Boży
z zesłanym przez nicość trzecim okiem z jaskrą,
zamiast efektownego obłędu niegroźnym dziwactwem,
bój to jest nasz ostatni, stawką czapka śliwek,
niepewne raje, złudzenia prawdziwe, pomniki ze śniegu.
Boska menażerio, znajdująca w kolejnym sercu nowy biegun zimna,
śnił mi się Norwid. Mówił, że gówno, że trzeba było
robić wielkie bańki, równo składać zmoczone w płynie tasiemki,
delikatnie odrywać ogromne, lśniące kule. Więc klaszczmy, szlochajmy,
dajmy się czule obejmować pętlom widnokręgów. Myśl,
że gdy się nachylimy nad dowolną kałużą, mamy w zasięgu gwiazdy
to już coś, czego się można trzymać. Spocznij, wolno płakać.
Teraz rozpacz już się nas nie ima.

 

Hipopotamy

Hipopotamy, wszędzie hipopotamy,
a zwłaszcza w ciemności z , a jakże,
otwartymi paszczami. A ile się w tej paszczy
takich chłopczyków zmieści, to czy można myśleć?
ale jak się zamknie oczy, to one zamykają paszcze,
ale jak się oczy otworzy, wtedy otwierają

i trzeba zapytać, gdzie jest Bóg? A on się chowa
przed hipopotamami po potopionych szczeniakach,
w ślepych kotach pod kołami, w rozdziawionych dziobach
zamurowanych gniazd. Obchodź się z nim jak ze złamaną ręką,
bo w pęknięciu kości jest najbardziej,
a jak się oczy zamknie, to złamanie się zamyka,
a jak się oczy otworzy, to kość się rozwiera
i ilu chłopczyków się tam zmieści, ilu Bogów.

 

Psalmiki, kołysaniszcza

Pogwizduję psalmy pokutne, bębnię kołysanki,
biję rekord okręgu w żalu, ale to za mało.
Lody z kurzem i chodnikiem, palce z rusztu
jeszcze gorącego pieca, wpisuję sobie nieuwagę
do dziennika, twojej uwadze się polecam.
Niech planety krążą wokół siebie
jak makowa panienka i motyl, czułość kocich wąsów
może się stać prawem powszechnym jak płacz
czy ciążenie. Co mogę jeszcze zrobić dla zadośćuczynienia?
Psie psalmy przepraszająco odsłaniają gardła, gwiżdżę,
głaszczę ziemię, bo mnie jeszcze nosi.
Mogę pożyć czujnie, jakbym chciał przeprosić
nawet szydząc. Marne szanse, ale widzę przecież
rzeczy, które jeszcze ważą. Rowerek na klatce
zostawiony pod strażą prostych odruchów,
polująca kocia matka, która w brzuchu
ma całą wiedzę o granicach, zakaz palenia
na drzwiach krematorium w Majdanku,
zimno pierwszego po stracie poranka,
gdy dotyka się świata ostrożnie, jak ranną sarnę.
Rozgrzeszają gesty zrobione na darmo,
daremne są też i same rozgrzeszenia.
Polecam się uwadze, uważaj, że mnie tu nie ma.

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.