Drukuj
Jacek Podsiadło

Dziś na Salonie prawdziwy ekskluziw - autor, którego  przedstawiać nie trzeba  - Jacek Podsiadło.
W dodatku autor z zasady niepublikujący w internecie. Jego pojawienie się w prezentacjach salonowych, to wynik (uwaga autoreklama!) wyjątkowej uporczywości  tudzież uroku osobistego redaktora działu "Tworczość". Mamy więc zupełnie autorski wybór wierszy wraz z odautorską fotografią. 
Cytując Jacka: "to tutaj, w gimnastycznej sali swe dupsko znów z rozumem scali. i tak odzyska człowieczeństwo. Poetów będą zapraszali.", zapraszam do lektury.

Paweł Podlipniak

 


 

Jacek Podsiadło, ur. 7 lutego 1964 w Szewnie k. Ostrowca Świętokrzyskiego, poeta, prozaik, tłumacz, dziennikarz, felietonista, pacyfista, radiowiec. Przez pewien czas pracował w ostrowieckiej Hucie im. Marcelego Nowotki. Gdy zrezygnował z pracy, włóczył się przez pięć lat po Polsce. Pierwsze sukcesy literackie odnosił jeszcze w czasie, gdy nie miał stałego adresu. Poeta, wspominając tamten okres, mówił: „Chodzi o to, że jak człowiek jest włóczykijem, to każdy dzień i każda noc same w sobie są przygodą. A jak zdarzy się okazja znaleźć sto złotych albo zebrać w ryło, to już bonus od niebios”.

W latach osiemdziesiątych Jacek Podsiadło współpracował z pacyfistycznym i ekologicznym ruchem „Wolność i Pokój”. Był  autorem felietonów, które ukazywały się na łamach „Tygodnika Powszechnego” w latach 2000–2005. W 2006 roku teksty te zostały zebrane i opublikowane przez wydawnictwo Znak. Jacek Podsiadło jest laureatem nagród i konkursów literackich, m. in. nagrody im. Georga Trakla (1994) i Nagrody Kościelskich (1998). W 2006 roku jego książka poetycka Kra uzyskała nominację do Nagrody Nike. Poezję autora  tłumaczono na większość języków europejskich.
Od 1993 do 2008 roku prowadził audycję "Studnia" w Radiu Opole. Od 2009 roku prowadzi własne Domowe Radio "Studnia" w internecie.

Książki:

Nieszczęście doskonałe, Toruń, Toruńskie Towarzystwo Kultury, 1987. W lunaparkach smutny, w lupanarach śmieszny, Warszawa, Staromiejski Dom Kultury, 1990. Wiersze wybrane 1985-1990, Warszawa-Kraków, bruLion, 1992. Arytmia, Warszawa, bruLion 1993. Dobra ziemia dla murarzy, Warszawa, Tikkum, 1994. Języki ognia, Warszawa-Kraków, bruLion, 1994. The all the whales I'd love before, Białystok, Kartki, 1996. Niczyje, boskie, Warszawa, bruLion, 1998. Wiersze zebrane, Warszawa, Lampa i Iskra Boża, 1998. Wychwyt Grahama, Warszawa, Lampa i Iskra Boża, 1999. Cisówka. Wiersze. Opowiadania, Biblioteka "Kartek", Białystok 1999. I ja pobiegłem w tę mgłę, Kraków, Znak, 2000. Kra, Kraków, Znak, 2005. A mój syn...Wybór felietonów, Kraków, Znak, 2006. Pippi, dziwne dziecko, Warszawa, Hokus-Pokus Marta Lipczyńska, 2006. Życie, a zwłaszcza śmierć Angeliki de Sancé, Kraków, Znak, 2008. Trzy domy, Jacek Santorski & Co, Warszawa 2009. Czerwona kartka dla Sprężyny, Nasza Księgarnia, Warszawa 2009. Pod światło, Bez napiwku, self publishing, Opole 2011/2013.

 


 

WIERSZ ZALECANY PRZEZ MINISTERSTWO EDUKACJI DO UŻYTKU SZKOLNEGO

Grdyka, pała, dziecię lina, jakaś, kurwa, cicciolina
wdziała barokowy rajtuz i z walącej się katedry
wraża w cudze wiersze paluch, którym zwykle dłubie w nosie.
Nic ni chuja nie rozumie, nic nie umie, świat zna tylko
z widokówek, a chce uczyć
młodość skutą w dyby ławek, w których lakier
wżarł się smutek. Nie słuchajcie. Uciekajcie.
Życie jest daleko stąd. Póki słońce, tańce, haszysz,
swada dada, nie zbiór zadań – pies zbiór lektur bez efektu dymał w zad.

W sado-masochistycznym trudzie, ledwo się tylko zacznie maj,
egzaminują, molestują, przymus ich kręci, impotenci,
onanizują się ojczyzną, co drugie słowo krzyczą kraj
i punkt od ósmej wam haftują smutne oczy rudą krwią.
Bo jeszcze tamci, ich alianci, którym dogadza tylko władza,
pieniędzmi waszych ojców płacą alfonsie pensje tym na dole,
nadzorcom waszych snów i uczuć. Ja pierdolę,
znów wycierają świętościami te starczo poślinione ryje,
znów karły starły się z orłami i znów fechtują fiucikami.
I dół z wapnem zawsze w końcu. Tych wybieli, tych oczerni.
A co stoi u początku to biel krwi i czerwień spermy.

Polityczni samojebcy, z ust dymiących fekaliami
płynie pieśń we wszystkich barwach szamba, świństw napierdalando.
Niosą gówno na sztandarach, rzężą służba, prawda, wiara.
Wykurwiste antytezy, wieczny kryzys, plan proroczy,
sprawa słuszna, pieniądz czysty a publicystyka mądra,
z reklam banku patrzy na mnie bankrut słowa, rekrut kłamstwa,
wytrzeszczając, jak to aktor, przekurwione oczy.

Prezydent w stadzie kardynałów pływa wśród kału dyrdymałów,
który którego, Bóg gdzie mieszka; czasem ktoś zdradzi lub zwariuje,
źle się wyrazi, kraj obrazi, zakurzy w lipnym krajobrazie;
a gdy ojczyzna się pogniewa, wywleka wtedy z mieszka na wierzch
konstytucyjne swe narządy, sejm, trybunały, senat, sądy;
i jeśli tamten zły kurzyniec sto razy klęknie i przeprosi,
to tutaj, w gimnastycznej sali swe dupsko znów z rozumem scali
i tak odzyska człowieczeństwo. Poetów będą zapraszali.
Orkiestrę dętą, kiedy święto. Staną u żłoba, bo żałoba.
A nad tym wszystkim krzyż i jastrząb, papież lub pielgrzym, albo obaj.
Polsko. Ojczyzno moja. Jesteś jak choroba.

 

WIDOK Z HOTELOWEGO OKNA

Na mieście kładło się zdziwienie.
Ogniem i sadzą. Piórkiem. Cieniem.
Brnęło się w nim jak w grząskim cieście.
Jebało starym truchłem techno
i odbijało mu się echem.
Wszystko mijało. Bez pośpiechu.
Wprzódy rydwany pełne gejów:
rozkulbaczonych i ohydnych
w skórzanych uzdach, w tatuażach.
Prężąc się, gnąc na mękach tańca
ciskali w ciżbę niewypały
ulotnych podprogowych treści.
Po nich swe seksualne garby,
zepsuty owoc dzikich swobód
niosły lesbijki, eksponując
niczym arbuzy w święto plonów,
wzdęte, wyolbrzymione piersi.
Za tymi piesze szły oddziały
i szeregowe już pedały
wzbijały sztuczny kurz confetti.
I był wśród stu tysięcy jeden.
Niósł swój nieśmiały transparencik:
MY SON IS GAY. Taki nijaki,
że sam zacząłem wiwatować,
machać ręcznikiem i koszulą,
bo rzadko ma się taką pewność,
że nic, nikt nas nie zauważy.
To dawne czasy. Z rycerzami,
wiarą w moc słów i widmem dżumy.
Parada Gejów, Berlin, rocznik
Tysiąc Dziewięćset Trzydzieści Osiem.

 

1938

Tysiąc dziewięćset trzydzieści osiem ptaków na jednym drucie.
Tysiąc dziewięćset trzydzieści osiem słów, które mogły uciec.
Tysiąc dziewięćset trzydzieści osiem rozdań i pięćset dobrań.
W dłoni kapelusz, wysokie czoło, teczka, cudowny obraz.
Paski sandałów, chodzić pomału, a uczyć się trzeba – pilnie.
Józef Mackiewicz z córką Haliną na Ostrobramskiej w Wilnie.

 

KONFESATA

Ale dosyć już o mnie. Mów jak Ty się czujesz
z moim bólem - jak boli
Ciebie Twój człowiek.
Stanisław Barańczak, WIDOKÓWKA Z TEGO ŚWIATA

Spowiadam się Bogu w Jego pierwszej, drugiej i trzeciej osobie
liczby pojedynczej i mnogiej, w Jego nijakim, jak sądzę, rodzaju,
że przyszedłem na świat w lutym 25 lat temu, poczęty zatem w maju,
co łatwo obliczyć (lub sprawdzić, że w tej właśnie porze zmieniając
najczęściej miejsce pobytu zdradzam się z chęcią, by sobie
poszukać znowu jakiegoś nowego świata, gdzie może weselej,
w ten sposób - z daleka - obchodząc kolejną rocznicę niewiele
mnie już obchodzącą).
Gorąco
spowiadam się Bogu w Jego pierwszej, drugiej i trzeciej osobie,
owemu JA, owemu TY, owemu ON, ONA, ONO,
że przechodziłem przez jezdnię w miejscach, gdzie tego zabroniono,
że czasem czas schodził mi na niczym, że w butach wchodziłem na łono
natury, że nachodziły mnie kryzysy i odeszło ode mnie kilka kobiet,
że przechodziłem ospę i że schodziłem kilkadziesiąt par butów,
że gdy odchodziła mnie chęć, by żyć, szedłem w las korzystając ze skrótów
przez łany pszeniczne.
Panicznie
spowiadam się Bogu w Jego pierwszej, drugiej i trzeciej osobie,
gdy pierwsza jest głucha, druga niema a trzeciej także nie ma,
że nie umiem grać w brydża i nie odróżniam szlemika od szlema,
że grać w ogóle nie umiem, gier nie odróżniam od gierek, bo schemat
ten sam węszę w jednych i drugich. Że jest we mnie krwi drugi obieg.
Że Gierek, że Breżniew, że Żiwkow, Ceausescu i inne Staliny -
nie czuli mojego sprzeciwu. Że za to mi - choć się poczuwam do winy -
włos z głowy nie spadnie.
Bezradnie
spowiadam się Bogu w Jego pierwszej, drugiej i trzeciej osobie,
owemu MY, owemu WY i temu straszliwemu ONI,
że nie poszedłem do wojska, że nigdy nie wezmę broni,
że do kościoła nie chodzę, niech On mi się pierwszy ukłoni,
że czekam na znak jakikolwiek, choć umiem, już umiem żyć z pustką,
że będę się modlił wierszami, choć nie wiem do kogo, aż ust ktoś
nie zatka mi dłonią.
Z ironią
spowiadam się Bogu w Jego pierwszej, drugiej i trzeciej osobie
liczby pojedynczej i mnogiej, w jego nijakim, jak sądzę, rodzaju,
że przyszedłem na świat 25 lat temu, a tego co było dalej,
choćbym znał wszystkie języki, jakie na świecie tym znają,
I don't understand, ich verstehe nicht, nie ponimaju.

89.08.29.

 

HENRY KING PISZE A POTEM DRZE NA STRZĘPY LIST DO JOHNA DONNE’A

Nie próżno śmierć się pyszni, bo sen nie stanowi
całego jej rodzeństwa. Przyjrzyj się stanowi
stuporu, abulii, starczemu otępieniu,
stracie czucia z bólu. Kto mówi o tępieniu
śmierci nieśmiertelnością, ten przeczeniu – przeczy.
„Nie nie żyć” i „być żywym” to dwie różne rzeczy.
Zaś najjawniej wygrywa z życiem swoje starcie
śmierć, gdy zdmuchuje świeczkę życia już na starcie,
gdy w bawialni hasają krasnale żałoby
i zbladłe arlekiny... Raz należałoby
oddać zwłoki bez zwłoki, bez drgnięcia powieki,
bo w rajskim archangielsku mieszkać ma po wieki
to martwe żywe srebro, wśród skrzydeł, glorii, pień.
Nie czekaj pieśni, gdy niosę stolarzowi pień.

 

BROTHER DEATH BLUES

Tomkowi Różyckiemu

1. Spinka

To jest ta noc.
W annałach można ją zapisać jako noc po dniu, kiedy nie pojechaliśmy do Wrocławia czytać
[wierszy melancholijnym kreaturom w zawiei anielskich włosów.
Myślisz, że będą jakieś annały?
Albo, że były jakieś anioły w tym nierozumiejącym Wrocławiu?
To jest ta noc, kiedy sposobisz do ziemi ciało swojego Ojca, a ja siedzę przy winie z Anną Marią
[i Ivanem
i moja siostra dzwoni z wiadomością o śmierci brata.
Znał się na prądzie i wielu sztukach, których ja nigdy nie potrafiłem opanować dwojgiem
lewych rąk,
a jednak coś sknocił ulepszając system ogrzewania szoferki swej ciężarówy.
Do Gliwic jechał pewnie całą noc, a potem długo czekał w kolejce do załadunku węgla.
Jest grudzień, więc włączył to sprytne ogrzewanie i zdrzemnął się.
Umierają nam ci, co nas nosili na rękach, karmili słodyczami i stawali w naszej obronie, a potem
[sami
truchleli zdziwieni, że oto nie mają już sił dowlec się do toalety lub telefonu, ci, co nas uczyli
robić wybuchy z karbidu i bić się z silniejszymi, a potem przegrywali z byle czym i wstydzili się,
że żyją. Nie wychodzi mi płacz, więc opłakuję ich
słuchając Ginsberga i żałobnych pieśni z Sardynii i patrząc, jak Dawcio i Janek
ładują na przyczepę niebieskiej ciężarówki spinkę do koszuli, którą dostaliśmy z Izą
od nawiedzonego Litwina na Zarzeczu, i sposobiąc się do włożenia przebrania św. Mikołaja
tak, żeby mój syn jeszcze raz nie poznał, czytam list od niego do tego wymyślonego: „Kochany
[Mikołaju,
niech nie dostanę ruzgi i zg. ziemniaka, daj te 2 rzeczy Patr. i Jark. Byłem grzeczny, prawda?”
Ivan mówi, że możemy się pomodlić. „Ale ja
nie umiem”. „Twój brat jest już w niebie”. Wyobraźnia nie słucha mnie, widzę go raczej
porzuconego gdzieś w czyśćcu obok hałdy grzesznego węgla. I co on by robił w niebie,
gdzie nie ma już nic do naprawienia. Przyklejam sobie przed lustrem
brodę z waty i widzę, że to ja. „Tzeleste tesoro”. To musi być coś niebiańskiego,
ale co? Może niebiański jest smutek? Smutni cherubini snują się po smutnych dolinach
opiewając w sardyńskim dialekcie śmierć i jej rodzaje. Niech będzie niebieska ta fala,
która nas w końcu porywa, nie czerwona, nie czarna. I niech przychodzi we śnie,
jak moc do naszych zamiarów, kobiety jak marzenie, kres długów i wszelkie niedoczekanie.

 

2. Spoina

Najpierw leży w kostnicy. Ludzka rzecz:
kładę mu rękę na czole.
Pierwszy raz w życiu.
Jest przyjemne jak zimny kamień.
Potem schodzą się ludzie i jest płacz.
Potem leży w kościele.
„Anielski orszak niech cię do siebie przyjmie” - zawodzi wieczny organista Tadeusz.
Drugi raz w życiu to słyszę. A Matka zna na pamięć.
Potem jest cicho. Jeździ mi w brzuchu,
ale słyszy tylko parę osób.
Potem go niosą na cmentarz.
Zmarzłem tak, że idę na protezach.
W kołysce na sznurach grabarzy w betonowe koryto.
Cmentarz się rozrósł jak małpi gaj.
Zakopują go niemal u stóp tej dobrej zimowej górki.
Jest tam mulda, na której złamałem pierwszą nartę.
Płakałem tak, że jakimś cudem
połączył ją spoiną z kawałka blachy.
Potem już zawsze miałem jedną nartę cięższą.

 

3. Pamięć

Na zdjęciach zostało go mało, zawsze z wstydliwym uśmieszkiem
i z boku, rodzinne uroczystości
za długo się rozkręcają, ileż to pierdzielenia, zanim się człowiek narąbie.
Już jako chłopak był taki, że jak bił, to bolało.
Teraz można powiedzieć, że był z niego szczery chłop.
Pięć lat różnicy między braćmi to za dużo.
Był od początku mężczyzną. Do końca będę dzieckiem.
Ciągle mnie trzeba poprawiać, a nie ma już narzędzi.
Nieodrobione zadania, niedorobione zdania, porzućcie wszelką nadzieję.
Pamięć nic nie ocala, chociaż przynosi czasem
nasze zbutwiałe szczątki na brzeg, gdzie nic już nie ma.
Fala jest niebieskawa, reszta należy do piasku.

 

JESZCZE RAZ, JESZCZE RAZ

Przeszły tysiące potańców. Pomarły pomarańczowe od emocji dziewczęta,
uwiędły zawijasy ust. Na marne poszedł powab,
wdzięk i uroda ciał, wszystkie chłopackie zamysły
obróciły się wniwecz, spełnione czy nie, wszystko jedno.

Nawoływały skrzypce i równo pierdział burczybas,
jakże nie było ulec oszustwu muzyki i wódki,
widzieć więcej niż piękno: jego przemijanie.
Dziecku utopionemu w wonnej powodzi na łące
nie każe się liczyć zapachów - ile zostało do Końca.

Co do mnie i śmierci, spisuję przy pewnej jasności umysłu,
w obecności psa i książek, wiedząc poza tym o swojej
kokociej zręczności nabytej przez lata pisemnych praktyk:
cieszyłbym się wiedząc, że po mojej śmierci
ktoś zrobi instrumenty z niepotrzebnych kości.
Bez żadnej metafory: flety proste z piszczeli,
z giętkiego żebra harfę, z jelit basowe struny.
Żebym się jeszcze przydał, do tańca, do kochania.

I żeby nikt nie płakał, choć rzewny nastrój owszem.

92.03.29

 

PIERWSZY WIERSZ PRZECIW PAŃSTWU

Niewieścieję, gdy inni, liczni i nie wątpiący,
krzepną, obrastają w zwoje prężnych mięśni,
sąsiad cios za ciosem zadaje ziemi gracą,
krótkie, celne ruchy. Młodzi podmiejscy gieroje
rozładowują wagony, klną, wycharkują z gardeł
tłuste kawałki flegmy panierowane w kurzu,
pocą się, mówią basem. Sportowcy biją rekordy.

Nie wiem, czy zwróci się jakkolwiek, nie mówię, że w dwójnasób,
godzina rozmysłu przed jednym, nieśmiałym stychem; być może.
Jest może cud, moc którego ujmuje tę właśnie godzinę
z czyjegoś bólu, wierzę w podobne bajania, więc
noce spędzam na krześle, dni też; słów przymnażam,
żywię się kawą, skupieniem, oderwaniem od życia,
moje mięśnie karleją, pierś się zapada, dech rzednie.

Nie wiem, niewykluczone, że są to godziny stracone,
pogoń za nitką myśli, drugie dno słowa, muł;
„na co to komu potrzebne“, jak mówią Matki, Ojcowie.
Jeśli zabraknie mi innych, zawsze mam to pocieszenie,
że swym wygnaniem, zwątpieniem, wyjściem poza kadr,
każdą myślą, której nie oddałem żadnej ze spraw społecznych,
na stronę człowieka i jego małych, samotnych spraw
na kółku słowa „najważniejsze“ ciągnąłem chybotliwe i ciężkie „jest“.

91.05.16

 

WIGILIA

Nie potrafię się przełamać.

 

OSIEMNAŚCIE TYSIĘCY DZIWAKÓW

To, jak pachniemy, ile mamy włosów,
wszystko będzie nam policzone.
Okrągły ślad po szczepionce na kanciastym ramieniu
okaże się tropem, za którym pójdą
konkretne działania.
Będziemy się mocno obejmować w jakichś komorach gazowych.

Odkrywa się nowe groby. Spada cena relikwi.
Zmęczony Jezus na krzyżu sięga po drugi zestaw ramion.
W telewizji tyle trupów, to niepoważne. Co innego futbolowe
derby w Pradze: „Na stádion Sparty príslo osumnáct tysic dívaku“.

Dlaczego klamki, za które chwytamy, przenoszone meble
i wszelkie przedmioty nie rozłażą się w palcach?
Czemu nie rozsypują się nasze ubrania i system dziesiętny
w sklepowych kasach? Uporczywe trwanie
ma chyba coś udowadniać; i tylko wieczorem,
kiedy w głowach rozlewa się nieziemska muzyka, tu i tam usłyszysz
piękne narzekanie: „Nic nie możemy zrobić“.

Rano zimną wodą, mydłem i perfumą sami się doprowadzamy
do porządku. Autobus odjeżdża o siódmej, nie ma czasu na rozpacz.
Gillette ledwie nadąża za kształtem mojej twarzy.
Biletu w kieszeni pilnuję jak cennej zdobyczy.
Kierowca żuje gumę. Kobieta obok mnie nie płacze. Mężczyzna przegląda papiery.
A ich dziecko krzyczy.

92.09.19

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.