Drukuj
Kamil Krzysztof Wawrzyniak

Dziś prezentuję Państwu poetę dotychczas mi nieznanego – Kamila Krzysztofa Wawrzyniaka. Ta poezja jest jeszcze bardzo rozgadana, może miejscami nazbyt rozgadana, ale odnalazłem w niej dużo ciekawych fragmentów i interesujących nawiązań. Jeśli autor „ogarnie”, powściągnie chęć opowiedzenia o wszystkim jednocześnie, to za jakiś czas może narobić sporo zamieszania w poetyckim światku.
Dzięki Kamilowi towarzyszyć mi będzie odtąd jedno skojarzenie – Juliusz Cezar mordowany przez Brutusa w asyście żałośliwie wydzierających się kotów.
Et tu Brute…

Życzę smacznej lektury.
Paweł Podlipniak

 


 

Kamil Krzysztof Wawrzyniak – urodzony 10 lipca 1990 w Kruszwicy. Dotychczas publikował na łamach portalu „Fabrica Librorum” – wielokrotnie nagradzany za tekst miesiąca. Finalista konkursu literackiego „Połów poetów” – 2015, organizowanego przy Biurze Literackim. W lutym 2015 zadebiutował czterema wierszami w czasopiśmie literackim „Twórczość”. Nagrodzony publikacją wierszy w ogólnopolskim almanachu poetyckim Zapisywanie życia. Od urodzenia mieszka w Kruszwicy. Związany z Toruniem, gdzie na tamtejszym Uniwersytecie Mikołaja Kopernika kończy Prawo (wcześniej historię). Po cichu marzy o doktoracie. Kocha słowo negatywne.    

 


 

Utracony czas, wyziębnięta przestrzeń

Ciemność jest przebłyskiem urojeń czasu,
który jak się nam tylko zdaje
złudnie pozwala się okiełznać. Tyle, że czas jest kotem,
który niekiedy pomrukując, wymyka się
niepostrzeżenie, aby utracić go raz na zawsze.

W mroku jesteś trupem, bo bez światła ani rusz.
Pochodnia Odysa była światłem zbawiennym
w jaskini niejakiego Polifema. Światłość kaganka Psyche
była przekleństwem może najpiękniejszej miłości.

Ale ty wciąż nie wiesz nic o świetle z którego biegnie
źródło prawdy życia. Co pozostało w pamięci?
Jedynie wątła strużka wiedzy z owego dnia.

Był wietrzny, zimny, grudniowy poranek,
kiedy to niezliczenie wtóry raz witaliśmy życie o świcie.
Gołąbie obsiadły kontener, czarny kruk
krążył ponad naszymi głowami.
Kim był ten ptak?
Świadkiem wystygłych nocy,
gdy maszerowało się w przedszkolne progi,
ospale powtarzając alfabet.

Ale mędrzec był teraz w ciele małego chłopca,
chłopiec był najgłębszą poezją,
prowadzącą do prawdy świata,
gdy jego oczy dostrzegły noc
w witaniu poranka.

- Jest znowu noc.
A przecież to był właśnie poranek następnego dnia.
(To bezduszne. W ogóle się nie powinno wybudzać
dzieci o tak wczesnej porze).

Ale może faktycznie,
tamten dzień jeszcze się nie zaczął,
a życie, nie zasługiwało na słońce.

 

Idy marcowe albo środek miesiąca reprodukcji kotów

Ten miesiąc należy spisać już na straty.
Marzec. Ściślej, połowa marca.
Miesiąc bez właściwości, bez miłości.
Miesiąc reprodukcji kotów.
W końcu, idy marcowe. 

Było jakoś przed południem.
Krzątałem się z pokoju do pokoju,
bez spokoju,
w mieszkaniu pod '23'
(ta symbolika liczb).

Wyobrażałem sobie napięcie
podczas wręczania listu
przez Artemidorosa.
Może to właśnie była ta godzina,
ta minuta, ten moment,
od którego wszystko mogło
potoczyć się inaczej.

Co by się stało gdyby jednak Cezar przeczytał list?
W nim przecież były zapisane zaklęcia śmierci,
które pozwoliłby trwać 'mężowi stanu'.

Przeczytaj list, Gajuszu Juliszu.
Senat zaczeka. Okrzyki zachwytu poddanych
nie są warte twej nieuwagi.
Nieuwaga kosztuje
(och, byle tylko władzę).
Kosztuje życie, Cezarze. 

Ale w mgnieniu oka, tamte idy, tamten bohater,
wydały mi się jakby mniej ważne.
Odkryłem idy własnego istnienia,
w rocznicę antycznych wydarzeń,
w mieszkaniu pod '23',
gdzie sny stają się już tylko
integralną częścią większej zagadki życia.

Pytania-odpowiedzi
brzmiały już jak odpowiedzi pytań.
Bluźnierstwo wobec Boga,
nie było już żadnym bluźnierstwem świata.

Wszystko w stronę śmierci.
Wszystko w trwaniu życia.
Żegnaj, Cezarze.

 

Codex poetae

Wszystko to prawda o czym mówili dawni mistrzowie,
nie włada się światłem i jednocześnie otchłaniami,

że z dwojga wyboru nie będzie się miało wyboru,
zostaje się władcą otchłani, władcą nieprzejednanym,

pokonanym w oczach małych,
tak małych, że szkoda ostrzyć słowa.

- „Bo przecież nie wykarmisz dzieci za swoje ambaje”.
To prawda, nie płacą za pisanie wierszy,

choć płacą, ale tym, którym mają płacić.
Płacą, ale nie tym, którym mogliby płacić,

płacić uczciwie, choć nie o pieniądze tu chodzi,
a o bunt wobec wymarszu do Eneidy krain,

o desperacką ucieczkę z Koryntu,
o odwrócenie żagli, zwrocie ku Tarszisz,

o trwonieniu miłości dla uświęcania czasu,
przez pracę nad dziełem marnego szyfru mądrości.

Mieliście racje, dawni mistrzowie, przestrzegając,
by oszczędzać łzy na dalszą drogę.

Mieliście racje, dawni mistrzowie, napominając,
by oszczędzać kark, gdyż będzie wiele prób łamania kołem.

Mieliście racje, dawni mistrzowie
w wielu innych sprawach, lecz cóż mi po tym. 

Kiedy ja sam nie wiem, na który brzeg morza
wypluje mnie wieloryb.

 

Do Josepha Granda

Nie mogliśmy mieć niczego na stałe, Josephie.
Miłości odchodziły, zanim mogliśmy się nimi nacieszyć.
Ogrody przekwitały wraz z wonią kwiatów,
przeistaczając się w ciężkie owoce lata,
które zresztą nie były dla nas.
Ale nie chodzi tu wcale o nas, ani o uczucie samotności
sprzed witryn sklepów, w których blade odbicia własnej twarzy
stają się mgławą mozaiką ludzkiej bezradności.

Ale któż jak nie ty, lepiej zrozumie wszystkich zachłannych,
zdolnych kochać ponad sensualizm, tęskniących do szczegółów
jesiennych nocy, długich jak eszelon wlokący się ospale
po bezkresnej równinie, roztaczając chmurną parą
ciepło chłodnego krajobrazu, niczym zaszroniony poranek
podrywający ze snu kochanków, cicho szepczących,
próbujących jeszcze zatrzymać czas wraz z unieruchomieniem świata.

Nie, nikt prócz ciebie lepiej tego nie pojmie:
całej idei tęsknoty za odtąd nigdy niedosięgłym ciepłem oczu,
w których ornament wieczności dodaje odwagi
dla łzy sunącej po policzku, która żłobi pozorny spokój.
W końcu wsiąka do tkanki, niczym Bóg w obolałe serce,
zresztą wcale nieuzdrowione, ukojone na chwilę, z zaburzeniem pamięci,
która i tak wybucha jak iperyt, będąc ziszczeniem zaprzepaszczenia
czyjegoś uśmiechu niczym zaczęty rozdział
nigdy nieskończonej powieści.

Oto świat bez miłości, z którego nie ma ucieczki, Josephie.
Ty to rozumiałeś, sen który miał nadejść, ale nie nadchodzi.
Mrówka, która cierpi, bo nie może ujrzeć świata.
Może istotnie zostaje nam poddać się wirowi pracy,
uciec od myśli nie rozwidlając dróg, biec już przed siebie
nie spoglądając na własne odbicia z witryn sklepów.

A na dziś, dajmy już sobie spokój, zawierzmy,
że jutro znów wstanie dzień, a martwy dotąd świat bez miłości
stanie się na nowo światem miłości. Jak ciepły maj, który miał nadejść,
ale nie nadchodzi, lecz jeszcze nadejdzie, trzeba tylko w to wierzyć,
po prostu, musimy jeszcze w to wierzyć.

Noc z 28/29 V 15

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.