Drukuj
Monika Mosiewicz

Na wrzesień jako „danie główne” serwuję PP Czytelnikom SL Monikę Mosiewicz, autorkę zaliczaną do łódzkiego kręgu poetyckiego i laureatkę nagrody publiczności w XII Konkursie im. Jacka Bieriezina. Podobnie jak w przypadku Marcina Świetlickiego prace nad nowym SL przesunęły publikację o prawie rok. Ale co się odwlecze to…

Poezja Moniki Mosiewicz to poezja pytań, indagacji, smutku i celnych obserwacji – w końcu jak sama autorka pisze: „coś się przylepi, ktoś się nadzieje, coś nas pokrzepi”.

Zapraszam do lektury.
Paweł Podlipniak

 


 

Monika Mosiewicz ur. 4 maja 1975 w Łodzi; poetka, prawniczka; współzałożycielka poewiki.org; weteranka Nieszuflady; debiut - Cosinus salsa, Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków, 2008, nominowana do Nagrody Literackiej Gdynia; mieszka w Pabianicach.

 


 

Spacerniak

W utracie liczy się żal, w wydatkach oszczędność,
pomówmy więc o sztuce i romansach, żałując oszczędnie
i oszczędzając z żalem. Gdybyśmy byli tak zacni,
opowieści nie byłyby tak ciekawe, moja droga.

A gdybyśmy nie byli tak ciekawscy, kolego?
Im więcej znajdujesz, tym jest prościej, Ms Watson.
Im prościej, tym zacniej, spryciarzu?
a może fantasto? I kto to mówi właściwie?

Nikt nie mówi właściwie, wszyscy czasem błądzą.
Można iść tylko zbaczając, a chodząc nie zbaczać nigdzie?
Można krasnoludku, opłotkami, bez ogródek.

Będziemy więc mówić o miłości?
Nie, nie jest możliwa polifonia, wielogłos,
sam jego wybór już jest monodią.

 

Bywaj

Kończy się wszystko: jak zimna kawa,
jak zakładanie szlafroka frotté, jak beż
udaje, że jest kolorem. Nie ma cierpienia
i nie ma szczęścia, coś wreszcie jest? Żaden wyjątek,
żadna zasada, żadne gruntowne wszystko i gdzieś.
Żadne rozmycie, żadne ucięcie, żadne in fine
żaden the end. Zgrzyta w zapadkach zębatka
zdarzeń, coś się przylepi, ktoś się nadzieje,
coś nas pokrzepi, coś się rozleje, ktoś zmieni
sens. Sufler z przypadku, mruknie podpowiedź -
- Wciąż w kołowrocie, wihajster
snom przekręca trzpień -

 

Z początku

Nagłe opętanie potrzebą podróży, porządnej, szkatułkowej,
z obłędnymi marginesami, z marginesem obłędu. Ale żadnych
łotrzykowskich wątków, w zamian- zwątpienie. Nie półgębek
powątpiewania, ale idące z trzewi zwątpienie wyjątkowe
jak cały Madagaskar. Przecież nie chodzi o ogarnięcie,
tylko zatopienie w zakamarkach, znalezienie wielowymiarowo
pomiętej mapy na dnie kufra.

                                                   Chciałem więc
kupić kufer, chciałem milczącego tragarza
i gadatliwego dla równowagi, a obaj identyczni,
oczyma wyobraźni już wątpiłem w ich uczciwość,
tak na początek, a potem w istnienie kilku sympatycznych ssaków,
we wskazania wskazówek, ekranów kontrolnych, w niezmienność
układów gwiezdnych i grawitacji. W możliwości i możliwość powodzenia,
pomyślność i życzenia pomyślności, we własne siły,
we wzajemność i w sprawiedliwość losu, nagle okazało się,
że znikąd nie ma ratunku, cokolwiek zapalała roznoszona wyobraźnia,
nie było dość wątpliwościom. Zacząłem więc wątpić w kufer.

 

No bo tak

w przepięknej scenerii
nad brzegiem jeziora Wannsee

Heinrich von Kleist
autor komedii o rozbitym dzbanku
która przeżyła wszystkie jego dramaty

zastrzelił swoją narzeczoną
Henriettę Vogel
a następnie siebie
wcześniej napisali do przyjaciół
pożegnalne listy

on cierpiał na długoletnią impotencję
ona umierała na raka
na koniec udało mu się dowieść tej miłości
nie dowiemy się
czy było to warte takiej ceny

była jesień
o świcie w przepięknej scenerii
nad brzegiem jeziora Wannsee

dusze Heinricha i Henrietty
unosiły się
niczym dwa statki
nad światem
które donikąd nie śpieszą

Die Liebe ist ein ausgelassen Vogel
Das Leben ist ein widerspenstig Vogel
zostało na zdartym afiszu operetki
jednej z miliardów
w których nie przewidziano
partii śpiewanych

 

Jak ktoś kogoś pokonał

Któregoś dnia dopadł mnie jednooki. – Samotność
to jest punkt widzenia, a nie stan zameldowania
na pokładzie – krzyknął z okolic potylicy z werwą.
Ja, całkiem bez mocy, próbowałem nadać temu cień
ironii. – Doprawdy? – rzekł jednooki i zrozumiałem, że
jest już całkiem za późno. Cóż zrobić, pójść z nim
oglądać freski, płaskorzeźby? Pokonać na ocenę
odległości – jak na rękę? Wykorzystać i przymknąć
oko? Na co, kogo, komu, czemu, i w ogóle: dlaczego?

Każda dyskusja w końcu
zaczyna taplać się w nudzie. Czasem jak wróbel w piasku,
czasem jak ryby w wysychającym zakolu, czasem
jak przeciekający kran. Jakim prawem? Prawem upływu
czasu. Bez dobrej oceny odległości będę się potykać
i wpadać na sprzęty, co nie jest sprzyjające w samotności
albo w towarzystwie. Król jest nagi, zanuciłem na ślepo
oraz czego się boisz, głupi. Wyciągnąłem przed siebie rękę
z podniesionym kciukiem. Przymykałem raz jedno, raz
drugie oko, a kciuk skakał wte i wewte względem twarzy
w telewizorze. A potem się zdrzemnąłem i nastał wieczór,
wszystko doskwierało jak zawsze, co umiałem jednak
tłumaczyć na różne strony.

 

Co łapie w latarnie mglisty wieczór?

Żyrandole w rozmytych kryzach, beżowe
fałdy i kontrafałdy mokrej plaży, pełne
rezygnacji podwórko, zmyślone
pożądanie. Nieznaczne pęknięcia

w przepowiedniach, naiwne potknięcia
w komediach, małe cięcia w tragediach.
Kaczki puszczone po tafli światła, rysunki
w potrzasku, porzucone pułapki, zapomniane

zasadzki. Przez chwilę neon z napisem
PANTOFLE, przez chwilę bohaterski cień,
na płytkim oddechu podrywa trochę podziwu.

Ten gatunek nie ma podtekstu seksualnego,
ten gatunek jest na wymarciu, skrzywiony
tęsknotą jak odbicie mżawki w kałuży.

 

Si vis pacem para bellum

Byłem kiedyś dzielnym tragarzem tragedii,
jąkałem się na łąkach i w podcieniach.
W za ciasnej grocie odgrywałem teatr cieni
zwężając i rozszerzając źrenice.

Rozbijałem się w porcelanie i fajansie składni, chociaż
tylko pragnąłem przewiercić otworek, kanalik, ujście
żeby zagwizdać czysto i wysoko z wyraźnym refrenem, jak kos.
Tiri tirli, tirli tiri, mów to tak by uwierzyli.

Erystyka jest retorsją retoryki - zasłyszałem w sztabie,
kiedy szeregowałem szyfry, bo byłem szeregowym na posyłki,
po którego nikt nie posłał, któremu nikt nie posyłał,
choć całym sercem chciał być posłańcem. Upijał mnie
pokiereszowany świat. Jak stary młodego.

Chciałem świecić latarką w noc na zwiadzie,
ale kazali coś nadawać Morse'em, komuś po drugiej stronie.
Skąd po drugiej stronie nasi? Nic nie rozumiałem
z żadnej z map. Rozkazy były sprzeczne wewnętrznie
i zewnętrznie. Łuski i naboje nie dawały się spasować.
Nic co było w środku, nie wyglądało tak samo
gdy się to wyciągnęło na wierzch, a przymus był wielki.

Brałem udział w niewypowiedzianej ale prawdziwej wojnie.
Chciałem ocaleć.

 

 

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.