Drukuj
Joanna Fligiel

Na wakacje „pojedziemy” Milosem Formanem, bo pod hasłem „Wakacje z blondynką”. W tej odsłonie SL przedstawiam PP Czytelnikom Joannę Fligiel, autorkę dobrze znaną z portali internetowych, ba, redaktorkę Śląskiej Strefy Gender.  I choć Joanna F. ma rzeczywiście włosy koloru blond, to jej wiersze zaprzeczają bzdurnym stereotypom. To poezja miejscami bardzo osobista, pełna bólu i mniej lub bardziej zawoalowanych retrospekcji. Ale kto powiedział, że na lato mają być do lektury łatwe wiersze?

Zapraszam do czytania.
Paweł Podlipniak

 


 

Joanna Fligiel – mieszka w Neuss i Bielsku-Białej. Redaktorka Śląskiej Strefy Gender. Autorka trzech tomów poetyckich. Wydała dwa tomy wierszy: Autoportret (2008, Nagroda Główna w Konkursie zorganizowanym przez East Bay American Association - „Debiut 2008”) i Geny (2011, nagroda Grand Prix w III Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O Granitową Strzałę”). Kilka jej wierszy ukazało się również w trzecim tomie "Wierszobrania" - polskich poetów na emigracji.

 


 

pętliczek, czerwony
stoliczek

czy bije, krzyczy, czy mocno trzyma i szczypie
i co robi matka, czy też krzyczy,
czy nadal uprzejmie segreguje gazety.
może leży z nimi, nieodpowiednio, na stoliczku,
być może leży, upadła, może omdlała, zdziwiona,
że tyle krwi, tyle krwi, tyle krwi wypływa
z jednego potłuczonego nosa.

czy bije, krzyczy, czy mocno trzyma i szczypie
i co robi najpierw. najpierw sadza na kolana,
pyta jak mocno go kocham, a potem szczypie.
chcesz zejść z kolan, przytrzymuje i krzyczy;
jesteś taką samą suką jak ona, tylko czekać,
tylko czekać, aż dostaniesz cieczki i byle pies,
byle pies cię wyrucha, a potem bęc.

jeśli jest zwinna, może uciec do łazienki, z klatki
na klatkę, po schodach do piwnicy, przeczekać może,
może nawet wsiąść do pociągu byle jakiego z kamieniami
w gardle, z zaciśniętymi pięściami, najczęściej boso. konduktor,
konduktor to pikuś w porównaniu z facetem w garniturze,
którego wszystko denerwuje, chyba, że akurat matka zaklinuje się w progu,
no to wtedy: na kogo wypadnie, na tego bęc, bęc, bęc, bęc, bęc, bęc, bęc, bęc

 

Trzecia

Kiedy marzną stopy myślę o nich więcej.
Jestem ta najsłabsza. Nie urodzę córki.
Przepraszam kochanie. Obiecanej latem,
kiedy moje stopy owiewane ciepłem

nie marzły mi wiecznie. Kaszlę od tygodnia.
Wyszłam gdzieś bez golfa. One wyszły w lutym.
Chodaki za buty, w pasiastych sukienkach,
jestem taka miękka, jestem taka miękka.

Babki we mnie płaczą. Jedna, druga. Trzecia.
Krzyczę po niemiecku, mam zadartą kieckę,
wiem jak śmierdzą Ruski, piersi rwą spod bluzki,
wszystko mam na wierzchu, wszystko mam na wierzchu,

wzięło mnie trzech wespół. Przepraszam kochanie.
Nie urodzę córki obiecanej latem.
Nie dotrzymam zatem.

 

Pogódź się z tym mała dziewczynko

Cierpienie należy do życia. Jeśli cierpisz, znaczy, że żyjesz.
Pogódź się z tym mała dziewczynko

Dorota Terakowska

W klasie jest zawsze jakaś Marysia, koło której nikt
nie chce usiąść. W mojej też była taka dziewczynka
i to nie byłam ja. Byłam miła, taki zwyczaj, wpojony
przez matkę, chociaż wówczas nikt jeszcze nie odkrył,
że w ten sposób można oszukać mózg. Wybrałam
uśmiechanie, by teraz dla równowagi mówić prawdę,
lecz i tak się przewracam.

Kiedy po latach spotykam szkolne koleżanki,
słyszę, jaka byłam świetna. Nie pamiętam,
bo to nie działo się naprawdę. Naprawdę
byłam przestraszoną dziewczynką,
która musiała wracać do domu po lekcjach,
kłaść się do łóżka, gdy za oknem wołano jej imię.
Modliła się pod kołdrą, żeby tata mówił ciszej:
czyją jest dziwką, czyją będzie, czyją była
i która dziwka ją urodziła.

 

Sztuka wyboru

Zanim tata uderzył pierwszy raz mamę,
wybrałam ich na rodziców dlatego, że on grał
pięknie na fortepianie, a ona z wdziękiem nosiła
sukienki, które zamawiała dla niej babka u najlepszego
krawca w mieście. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że
krawiec szył je prawie za darmo, bo oboje łączyła
szczególna więź obozu koncentracyjnego.

Tata był przystojny, pomijając lekko odstające
uszy, które od dziecka ukrywały, pod blond
loczkami, zakochane w nim bezdzietne ciotki,
stare folksdojczki z racją na czas wojny
na 2200 kalorii. Był śmiały i bezpośredni,
nikt nie przypuszczał, że tylko po wódce.
Żal mi było, gdy ciotki obsiadały tatę,
jak wrony cienką gałązkę wierzby. Uginał się
od tych wszystkich „kra”: że mama nie jest
dla niego odpowiednią partią.

Postanowiłam dać im siebie – małą, ładną
dziewczynkę ze wszystkimi aryjskimi cechami,
nawet uszy miałam od taty ładniejsze:
mniejsze i przylegające do głowy. Po raz pierwszy
przestało mi się podobać, kiedy tata wyciągnął
ze skrzynki widokówkę dla mamy, od kolegi z wojska,
na której było napisane: „Nie zapomniałem jaka
jesteś śliczna. Jeśli wrócę, chciałbym się z Tobą
spotkać”.

Po raz pierwszy piekły nas policzki,
również ze wstydu, bo tak źle wybrałyśmy.
A potem zrozumiałam; nie kocha się ludzi dlatego,
że na to zasługują i zostałam tam,
gdzie mama.

 

urodziłam się

w sześćdziesiątym ósmym, wbrew naturze.
Mama schudła przed porodem, chociaż
babcia dbała o nią jak o swoją matkę,
po powrocie z Ravensbrück. Wyglądały podobnie:
z wydętymi brzuchami, z twarzami obrzuconymi
krostami. Potem znowu Bóg chciał, bym umarła,
lecz lekarka włożyła mnie do balii z zimną wodą
i gorączka skończyła się tylko zapaleniem ucha.
Zmęczona bólem siedziałam na kolanach taty,
ale to ja ściągnęłam na siebie wrzątek.
Na pamiątkę zrobiono fotografię buźki
z ustami w podkówkę i kończyn obłożonych
opatrunkami. Jestem na niej. Jestem jeszcze
na kilkunastu innych, smutnych, schowanych
w czerwonym pudełku za książkami.

Odkąd robię sama zdjęcia, uśmiecham się.
Nie ma nic bardziej zwodniczego od uśmiechu.
Myślę sobie, jeśli was oszukam, to i siebie
uratuję.

 

Rytuał

Powiesił się dwudziestego szóstego marca,
z niedzieli na poniedziałek. Zawsze chciałam,
to napisać. Można przypuszczać, że nigdy
nie lubił poniedziałków, jak większość
zaharowanych Polaków.

Nic bardziej mylnego, jeśli już nie lubił
jakiegoś dnia tygodnia, była to niedziela.
Długa, nudna niedziela z osobami,
z których nigdy nie był zadowolony,

a nie daj Boże, gdy jeszcze zjechało się nas więcej,
dalszych, liczniejszych, powiązanych genetycznie,
niczym karaczany wschodnie, chaotycznie rozłażących się,
zaglądających we wszystkie kąty, i trzeba było (już na trzeźwo)
i natychmiast, od razu po ich wizycie, otwierać te wszystkie
szafki, szafeczki, szuflady, szufladeczki,
pudełka, wersalki, barki i skrzynie. Liczyć
przekładać, układać, te wszystkie
płyty (winylowe), kasety magnetofonowe,
te kable, kabelki, śruby, kombinerki, banknoty
i drobniaki, skarpetki z eReFeNu, sztućce,
sygnety, spinki do mankietów,
a na końcu dopiero krawaty.

W PeeReLu naprawdę byliśmy bogaci,
choć przeważnie zasmarkani i niewyspani,
przynajmniej nasza trójka, nie licząc oczywiście taty,
któremu zawsze czegoś brakowało

 

Zakalec

„zapaść” – Joanna Lech widzi umarłych

Też widzę umarłych. Siedzę na przykład z tatą
w kawiarni Państwa Jaźwieckich. Tereska laborantka
zaraz skreśli totka i kiedy pochyli się, by sięgnąć
po ołówek, zobaczymy jak spod białego fartuszka,
wyjrzy koronka, którą kończy się pończoszka.
Tata kupi mi lemoniadę, bo to dobry moment,
gdy przed oczami masz raj (w tym śnie jestem
dorosła, więc wiem, kiedy mogę prosić).
Normalnie nie dałby mi niczego z cukrem
i do kawiarni poszedłby sam. Mama gniotłaby
ciasto. Kłóciliby się, a ono rosłoby, rosło i rosło,
aby się zapaść. Poznałam tajemnicę - piekło
się za krótko, krócej niż trwały zmartwienia:
czy zdążymy pozbyć się śladów zanim wróci
tata? Ale najlepsze w widzeniu umarłych jest,
że się ich nie boję.

 

podróż do krainy słodyczy

- bratu

białe ściany, góry pościeli na tapczanach.
bawimy się żołnierzykami. za drzwiami
toczy się wojna, czym głośniej, tym ciszej
walimy klockami w nasze wojska. to czas
największych i najdłuższych bitew.

tak łatwo zasypiasz, wystarczy, że przeczytam
kilka stronic. wierzymy w cud (jak Marynia z baśni,
której miłość do dziadka do orzechów jest w stanie
zdjąć czar z pokracznej figurki), ale nie nadchodzi.
pewnie dlatego, że to mysi król.

lepimy baby z piasku. jesteś bardziej cichy niż inne
dzieci, za to ja mielę językiem, jakbym mieszała im
myśli, nie dopuszczę pytań. wstyd. i tak powstanie
mit, że jestem ta silniejsza. nie jestem, chociaż
w moich żyłach płynie więcej krwi.

 

LEGENDA

- bratu

Nie jestem poetką, więc mogę pisać ciągle
o tym samym. Jestem ofiarą i ty nią jesteś. Cierpisz
na syndrom sztokholmski, więc sprzedajesz córkom
jego wrażliwość. Opowiadasz jak grał na fortepianie,
kiedy one ćwiczą gamę. Tak, na tym samym,
porąbanym i wypchniętym z czwartego piętra, tuż
przed twoim urodzeniem. Twoje córki i tak dorwą się
do moich komnat, bowiem ciekawość jest silniejsza
od reszty uczuć. Dowiedzą się, że człowiek z książek
był naszym ojcem. Ich zamek runie? Czy odkryją tylko
nową salę tortur?

 

Dom

Gniazda z gliny, zlepione śliną, przyczepione
do ściany nad oknem mojego dziecięcego pokoju.
Jak długo żyją jaskółki? Czy nawet ich prawnuki
wracają do tych samych miejsc?

W każdą wiosnę witam je, choć nie zwracają
na mnie uwagi. Nie boją się, choć mogłabym
kijem od szczotki rozwalić im życie. Ufają mi
i ja im ufam, że kiedyś stąd mnie zabiorą.

Bo czyż rozsądniej można wychować dzieci,
niż ucząc je wznosić się całymi dniami,
zatrzymując na ziemi wyłącznie po to,
by nabrać błota, z którego zbuduje się dom?

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.