Drukuj
Marcin Podlaski

Do pary Januszowi Radwańskiemu daję w tym wydaniu „Prezentacji” debiutanta, Marcina Podlaskiego. To świeża porcja poezji, jeszcze w fazie prób, jeszcze chropowatej, ale miejscami ciekawej i dobrze brzmiącej. Warto obserwować dalsze kroki twórcze autora, bo te wiersze mogą za jakiś czas pofrunąć całkiem wysoko. Prototypy już po oblocie.

Zachęcam do lektury.
Paweł Podlipniak

 


 

Marcin Podlaski, ur. 2 stycznia 1993 r. w Stępowie k. Rypina. Wyróżniony w IX edycji turnieju Poetycki Lombard [2015] oraz w konkursie O Laur Opina [2017 i 2018], zdobywca II miejsca w Magii Ogrodów [2016], finalista XIII Połowu Poetyckiego organizowanego przez Biuro Literackie [2018]. Dotąd publikował w czasopismach „Inter-” oraz „KONTENT”. Językoznawca strukturalny przy UMK w Toruniu, redaktor, korektor. Mieszka w Aleksandrowie Kujawskim.

 


 

paul verlaine

z konfetti tylko błoto. w błoto
zlawszy się, bezskazy lazur zmętniał, zszarzał.
ślimaki, ryby wyrzucone z morza, blade,
śliskie od potu umykają spod butów.

lecz na cel biorę raczej pełgające po chodniku
kałuże, letnie jeszcze od ściekłego słońca;
wytrącam z równowagi taflę sennie migającą,
mącąc teraźniejszości wybroczyny – i w pół

kroku padam skronią w parujący świeżym praniem
ścieżaj krzewów – skąd kwiat każdy, woniejąc obrazem
młodości, wypalonej na bezbrzeżnej plaży
snów niebieskich a w błoto zmienionych, myśl dławi.

 

niepokój

brokat na chodniku. wiesz, że zaraz zliże go
ciemny jęzor chmury. z kiści jarzębiny
wymaz: zbity dowód pogarszającego się
stanu. ptaki unoszą kalekie chóry
coraz dalej, wyżej. słyszysz jak znikają
za portalem migdałów rozpalonej gardzieli,
gdy ciemny jęzor chmury z chodnika zlizuje
brokat, nim zdążyłeś policzki okleić.

 

herbstleyd

aleje. palce dłoni zetknięte w zadumie. gotyckie
aleje. kamienice. szminki i rajstopy. w nich
oczy; pryzmat ciszy rozszczepia je wkoło.

aleje. poskręcane w torsjach, anemiczne
wioliny. twarze, liście. ostrołuki ramion
rozpostarte. ale ja nie biegnę ku nim.

 

umieranie

położyłem na oczach płatki martwych fuksji; opuszki
palców zanurzyłem w ślepy puch: futro
zdechłych kretów, nietykanych przez koty dachowce.

r o z t o c z a

– schnące płatki zaczynają kłuć, wypłaszać
z białych kokonów kruche pająki na nitkach
babiego lata: najlepsze, co mam w sobie z kobiety.

a krety – martwe krety – rozpraszają się w rosę.

 

subtelny (fonetyka)

usta składające się w dar, pocałunek.
wybuch warg. mokry dotyk języka. miękką
płynność lnu, wolno rozpinanej koszuli.

 

niech śpi pijany

nie umarł. na nieruchomych schodach do dyskontu
śpi. we włosach pył stworzenia. zimno.
wilgoć skarpet, mokry jeans. jakieś przeziębienie
pochyla się i zaraz odchodzi z niesmakiem.

nie umarł. zgłębia język kamienicy babel. odtwarza

głosy

głosy

– w coraz dłuższych antraktach
szumowina w głowie, samogłoski jutra.

 

weather in london

[tears for fears – listen]

co się dzieje zimą z ptakami w st. james’ park?

arktyczna moderna, chłodny scalpel
na kręgosłupie lloyda; potem kąpiel
w doryckim upale st. paula, winie trafalgar square.

czy czarne kobiety śnią o białych skroniach?

underground: od pędu nie mogłem złapać powietrza
i czułem jakbym tonął, poddany falom na soho.
pragnąłem inhalacji z murzynką (victoria,
ostatnia noc), pragnąłem
zmiany. change please

droga na stansted. w uszach echo po big benie,
ma zamilknąć na długo. w ryanairze
otwarte okno, życie, rany, fale, rwanie, dziecko, łzy –
posłuchaj. listen

 

dwa ważne momenty w całym okresie drgań

Sylvii Plath

najciekawsze są amplitudy. najpiękniejsze
są wschody i zachody słońca. – najbarwniejsze
są te zachody słońca, gdy butlę z powietrzem
oblepiają pyły, gdy ulatnia się gaz.

 

single player

na latającym dywanie traw, których nie ma, z włosami rozdmuchanymi przez wiatr, którego nie ma, z dala od startych ścieżek, poza jedną, dźwiękową, której wtóruje ptak

– i tego też nie ma. przesiadujemy tutaj w polorze zbroi, z glewią u boku, mocząc zmęczone stopy w miksturze wieczoru, pijąc dojrzałe lato z gorzką radością samotnych uniesień.

 

outro: krańce miast, krańce wsi

krańce miast, krańce wsi. jest taki żal
zabielany szczęściem, jak rzewność po obfitej kolacji. mewi krzyk w przerwach
pomiędzy riffami, sprawiający, że wyjmujesz słuchawki. idziesz
bulwarem lub ścieżką wiejską, niespiesznie, śledząc mewy. wszystkie
odpływają na zachód: pola po wyciętym drzewie.

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.