Drukuj

Tytułem wstępu do całości:

O czym jest ten artykuł? To podsumowanie i – mamy nadzieję – wstęp do dalszej dyskusji, sprowokowane pojawiającymi się coraz częściej kontrowersjami wokół nagród literackich. Tych głosów było wiele, ale bezpośrednia inspiracja do skompilowania poniższych treści to wypowiedzi Radka Wiśniewskiego i Piotra Gajdy. Obaj używają terminu „nagrodyzm”, możliwe, że jeden z nich jest jego twórcą. Pada teza, że „nagrodyzm” zastąpił rzetelną rozmowę o poezji, czy w ogóle – o literaturze.

Dwa lata temu umieściliśmy na naszym portalu artykuł, w którym nasi redaktorzy wypowiedzieli się o książkach wartych przeczytania i zapisania w historii, choć nienominowanych do żadnej nagrody (LINK). To także był jeden z symptomów nasilającego się niezadowolenia z „nagrodyzmu”. W tym roku postanowiliśmy zrobić to inaczej. Zapytaliśmy kilka osób z różnych środowisk o ich typy udanych tomów poezji, które pominięto w nominacjach.

Nikt z wypowiadających się nie czytał wszystkich wydanych w 2013 roku zbiorów poezji. Przyjęliśmy też prostą, etyczną zasadę, że nikt nie pisze o książkach z wydawnictwa, z którym jest związany. Nie ma tu reprezentantów wszystkich środowisk, chociaż zadbaliśmy o różnorodność. To wszystko w naturalny sposób powoduje, że artykuł nie ustala żadnej nowej hierarchii, jest raczej przykładem pozasystemowego myślenia o nowej poezji i próbą „ocalenia” przynajmniej niektórych książek zignorowanych przez kapituły, a często i przez recenzentów. To podstawowy, pozytywny cel artykułu – wskazanie, że ukazało się dużo znakomitych zbiorów wierszy, które nie istnieją w machinie nagród, ale przecież niech istnieją, mimo to, dla czytelników.

Za „nagrodę literacką” przyjęliśmy w tym artykule: NLG, Silesius, Nike, Nagrodę Szymborskiej i – z pewnymi wątpliwościami – Orfeusza. Nie włączaliśmy nagród miast czy gmin oraz prywatnych inicjatyw. Żaden z poniżej prezentowanych autorów nie znał treści pozostałych wypowiedzi przed publikacją.

Niektórzy udzielili także ogólnego komentarza dotyczącego samych nagród. Najobszerniejszy z nich to wypowiedź Macieja Meleckiego, która wieńczy cały artykuł. Na początek podobny, ogólny komentarz naszej redakcji i nasze typy:

 

Redakcja portalu Salon Literacki:

Instytucja nagrody literackiej i praktyczna realizacja tej idei przez poszczególne firmy nasuwa nam pewne wątpliwości. Należy tu chyba mówić o firmach, bo w grę wchodzą naprawdę duże pieniądze. Budżet NLG sięgał w niektórych latach pół miliona złotych (być może rosyjski krezus uznałby je za marne, ale nikt w Polsce nie potraktuje lekceważąco tematu takich kwot). Część nagród jest w rękach miast – fundatorów, część zarządzanych jest przez wydawnictwa przy współpracy związków twórczych, niektóre – czasem nieudolnie – prowadzone są na zlecenie przez profesjonalne agencje. Często są to konsorcja wymienionych podmiotów. Myślenie tych firm, w naturalny na rynku sposób, nakierowane jest na zysk. Trudno przypuszczać, żeby pozostawało to bez wpływu na nominacje i finalne werdykty. Jury jest wybierane przez inwestora, nie odwrotnie. Inwestycja powinna się zwracać, nie bez znaczenia jest więc nazwisko i pozycja nominowanego autora, jego potencjał medialny, także nurt, jaki reprezentuje. Do niedawna opłacało się inwestować w „honetyzm”, obecnie koniunktura obróciła się ku „poezji zaangażowanej”. Nie świadczy to źle o tych sposobach pisania, niepokoi jednak patrzenie na poezję przez pryzmat jej opłacalności. To paradoks – najmniej opłacalna gałąź literatury, najmocniej powiązana jest z pieniędzmi. Może właśnie przez tę niesamodzielność finansową rośnie podatność na kaprysy mecenasów i sponsorów.

Powtórzę: tu rządzą mechanizmy rynku kapitalistycznego, co do tego nie ma wątpliwości. Prawdopodobnie większą lub mniejszą (w zależności od tego, o jakiej nagrodzie mowa) rolę pełnią także względy artystyczne, jednak naiwnością byłoby przypuszczać, że decydują o wszystkim. Zbyt duże pieniądze i zbyt oczywiste mechanizmy rynkowe wchodzą w grę, żeby móc sobie pozwolić na zignorowanie ich.

Podczas festiwalu „Miasto Poezji” w Lublinie słuchałem debaty „Czy mamy swoich krytyków”. Na pytanie – czy istnieje młoda krytyka – padła odpowiedź, że nie istnieje, choć za stołem siedziało kilku młodych, dobrze „wstrzelonych w temat” krytyków. Imponująca skromność w stosunku do swojego „rewiru”, ale i smutna konstatacja. Może to oznaczać, że internetowe przepychanki i wypływające od czasu do czasu „nadzieje młodej polskiej krytyki” nie mają mocy wytworzenia zjawiska, które pokona finansową dyktaturę nagród i wyrobi przewagę kultury umysłowej nad kulturą konsumpcyjną.

Nasze, redakcyjne, typy niezauważonych w nominacjach książek z 2013 roku:

Patryk Chrzan – „Przekazy podprogowe” (za szczerość i za dowód, że „typowy debiut” może wciąż brzmieć świeżo i sensownie)

Rafał Krause – „PAMIĘTNIK Z POWSTANIA” (za przełamanie powierzchowności „poezji zaangażowanej” i – być może – za najcelniejsze obecnie określenie kondycji jego pokolenia)

Szymon Domagała-Jakuć – „Hotel Jahwe” (za świeży głos z pogranicza kultur i tożsamości. Ta zaleta może się okazać trwalsza niż niezaprzeczalna energia jego wierszy)

Agnieszka Marek – „Wypuść mnie wypuść” (za realizm i zmysł reporterski w wierszach lirycznych)

Maciej Melecki – „Pola toku” (za konsekwencję w przesuwaniu tej ściany wciąż o kawałek dalej i rozwiniętą do bólu wyobraźnię plastyczną wypowiedzi)

Tomasz Dalasiński – „Stosunki przegrywane” ( za odważną próbę walki ze składnią i „tworzydłem”, w tej rozpaczliwej walce jest coś autentycznie wzruszającego, idealizm)

Piotr Gajda – „Demoludy” (za barwność skojarzeń i odwagę zerwania z dotychczasowym typem wyobraźni obecnym w jego książkach)

Marek Wawrzkiewicz – „15 listów” (za klimat i doświadczoną rękę. Upływający czas służy temu „tradycyjnemu” autorowi za bazę, a nie za balast)

Tadeusz Olszewski – „Owoc tarniny” (za umiejętne połączenie poezji erudycyjnej i emocjonalnej w jedną, dobrze ze sobą współgrającą całość)

W imieniu Redakcji spisał Sławomir Płatek

Dziękujemy autorom i wydawcom za przysłane książki. Cztery z powyższych książek miały u nas recenzje, jedna wkrótce się doczeka.

Dziękujemy wszystkim, którzy przysłali poniższe opinie.

 

Karol Maliszewski:

Inni się nie muszą tłumaczyć, ja w związku z pewnym mitem jednak muszę: nie przeczytałem wszystkich tomików, które wyszły w 2013 roku. Niektóre mi, owszem, przysłano. I spośród tych niektórych zwróciłem uwagę na niektóre. Wiem, że większość z nich była zauważona przez gremia nominujące i nagradzające, więc nie chcę się powtarzać. Pozwolę sobie dorzucić „Miasto do zjedzenia” Przemysława Owczarka, choć nie rozumiem, jak można kochać tak wielkie miasto. Całe życie kochałem tylko małe. Owczarek na szczęście także nienawidzi. I ta huśtawka nastrojów, mieszanina emocji, rozhuśtanie form i sprzeczka dykcji najbardziej zaciekawiły. W ogóle Łódź staje się jakimś fenomenem, wyspą dziwactwa, fermentu i eksperymentu. Bo jeszcze Szymon Domagała-Jakuć, którego tomik był dla mnie przeżyciem i nadal nim jest, to coś na krawędzi szaleństwa, a wtedy w poezji wychodzą najlepsze rzeczy; ale zaczynasz się bać o tego ryzykanta, wiernie mu towarzysząc (recenzji jednak nie napisałem, nie śmiałem). I Kacper Bartczak, całkowite przeciwieństwo neurotycznego życiopisania, zaciekła dłubanina w słowach i ideach (szczególnie w idei reprezentacji), sztuczność celebrowana i podkreślana, „nicość na cacy” jak sobie tłumaczę jeden z ważnych wątków jego książeczki (chodzi o tom „Przenicacy” wydany w Poznaniu). Wreszcie mój ukochany nurt poezji naiwnej i sentymentalnej, czyli potwornie zrozumiałej – za co właśnie ją kocham – idącej szlakiem Podsiadły, a niekiedy całkowicie obok. Tu nominuję Krzysztofa Śliwkę („Budda show”) oraz Janusza Radwańskiego („Chałwa zwyciężonym”). Dlaczego? A bo „kilka punktów na niebie łączy mi się w zapis nutowy nowego, lepszego hymnu”.

 

Piotr Gajda:

Krzysztof Śliwka „Budda Show” (WBP i CAK w Poznaniu) – tom wierszy, w którym odnalazłem dyskretny urok sugestywnej namowy do obywatelskiego nieposłuszeństwa. Co ważne, Śliwka nie skupia się wyłącznie na negacji obowiązującego sytemu społeczno-politycznego tworzącego pre-apokaliptyczną rzeczywistość, ale wyraźnie proponuje pewne alternatywne praktyki przetrwania (mix „punkowej dzikości i buddyjskiej radości” – określenie zaczerpnięte z tekstu H. Klimko – Dobrzanieckiego). Autor klarownie opisuje naszą codzienność, nad którą niepodzielnie zapanowała najgorszego sortu pop-kultura oraz instrumentalne wykorzystywanie niegdyś szlachetnych ideałów do bieżącej walki o dominację w świecie, który ostatecznie odrzucił afirmację niespiesznej egzystencji. Merytorycznie, „Budda Show” to gorzki, ironiczny śmiech poety z mojego pokolenia nad niegdysiejszym, jak się wydawało wtedy, prostym i uduchowionym wyborem: „mieć, czy być?”. Oczywiście, że „być”, a w konsekwencji niejako z wyboru skazać się na wykluczenie w czasach, które nie mają nic wspólnego z idealistycznymi marzeniami. Wielka strata, że te mądre wiersze nie zrobiły kariery podczas tegorocznego sezonu nominacji.

Maciej Melecki, „Pola toku” (WBP i CAK w Poznaniu) – twórczość Maćka Meleckiego to przykład niezwykłej konsekwencji w stosowaniu określonej strategii poetyckiej. Trudnej, odrębnej, opartej na niemal słownikowym przykładzie podjęcia próby opisania świata „językiem wsobnym”, a więc najbliżej spokrewnionym z niczym więcej, jak wyłącznie z językiem. Naśladując dykcję autora „Przesteru”, aż chce się napisać, iż ta jest szatkowana tasakiem nieoczywistego kontekstu, pod którego ostrzem nieprzypadkowo znalazła się nać treści, przekazu i sensu, skracana do rozdrobnionych kawałków czasu miejsca i akcji, w ścinki, z których Melecki na sposób linearny (a jednak!) układa świat niejako od podszewki znaczeń. Na kartach „Pól toku” poeta to „demiurg”, jak i „innowierca”, poddający w wątpliwość przywdziany na siebie „kaftan sztywnej jawy”, to swoiste ograniczenie ruchu, które wydaje się być kluczem do zrozumienia tej poezji. Gdybym na sposób metaforyczny pokusił się o scharakteryzowanie potocznych poetyckich preferencji, nazwałbym je „kinem holywoodzkim”, no może „filmami Woody Allena”, gdy tymczasem autor „Pól toku” wybrał drogę braci Quay.

Szymon Domagała-Jakuć, „Hotel Jahwe” (Dom Literatury w Łodzi) – debiut Domagały-Jakucia to jawne poddanie w wątpliwość tegorocznych wskazań rozmaitych Kapituł. Jak to możliwe, że jeden z najwyrazistszych debiutantów ostatnich lat, którego książka stała się głośna niemal od chwili jej wydania, wielokrotnie omawiana i przedyskutowana, nie otrzymał w tym roku nawet jednej nominacji? Czym wygłuszone są ściany pomieszczeń, w których dokonywane są literackie wybory, że do poszczególnych składów jury nie dotarły silne odgłosy bieżącego odbioru „Hotelu Jahwe”? Czyżby Szymon napisał zbyt mocny i odważny tom jak na obowiązujące poetyckie standardy? Czemu nikt nie odważył się zaryzykować i wskazać na wiersze idące pod prąd poetyckiej produkcji? Tak, „produkcji”, pośród której ginie poezja autentyczna, przeżyta, gdy ta „zrobiona”, „wymyślona” wciąż wypływa na powierzchnię. Jasne, teksty Domagały-Jakucia bywają lirycznie niebezpieczne, przejawiają niekiedy czystą agresję i sprzeciw wobec wszystkich i wszystkiego bez wyjątku, ale przy tym wyrastają z jądra – z samego jestestwa. Niepokoi mnie to wykluczenie, ponieważ nie daje nadziei na przyszłość poezji charakterystycznej, opartej na silnym indywidualizmie.

Oceniając sprawę książki Szymona także wobec faktu, iż inny niezły debiut z Łodzi, Rafała Krause, również nie został nigdzie nominowany, podobnie jak i debiutancka książka Pawła Tomanka, laureata OKP im. J. Bierezina, która w dodatku w zasadzie przeszła zupełnie bez echa, muszę stwierdzić, iż mamy tu do czynienia z okresem pewnej „zapaści” środowiska łódzkiego. I być może to on właśnie jest jedną z przyczyn niepowodzenia „Hotelu Jahwe”.

Pośród ogłoszonych nominacji, stykamy się z kilkoma oczywistymi nieporozumieniami w rodzaju „Silesiusa” przyznanego przed pięcioma laty Dariuszowi Basińskiemu (w którym miejscu „poezja” artysty z grupy „Mumio” znajduje się dzisiaj?). Nie bądźmy jednak naiwni, prosta sprawiedliwość towarzysząca subiektywnym wyborom, po prostu nie istnieje. Co prawda, jak napisał Orwell, sanity is not statistical, lecz czy wiecie Państwo, ile spośród wskazań płynących ze strony Kapituł (Silesius, Szymborska, Gdynia, Orfeusz i Nike) potwierdziło się w stosunku obserwowalnej większości (te same nazwiska zostały nominowane przez trzy spośród pięciu gremiów decydujących o nagrodach)? Dwa! Jest tylko dwóch takich poetów: Marcin Świetlicki (Nike – nagrody raczej nie przyjmie, Gdynia, Silesius) oraz Darek Foks (Nike, Gdynia. Silesius – za całokształt). Co zatem, należy uznać za wartość nadrzędną instytucji nagrody poetyckiej – zgodność werdyktów, czy raczej ich różnorodność? Jak budować przy jej pomocy wiążącą hierarchię, kiedy przynajmniej statystycznie wygląda na to, iż obcujemy w znacznej mierze ze środowiskowymi plebiscytami, albo, co jest w zasadzie bliższe prawdy, z niemierzalnością poezji jako takiej?

 

Piotr W. Lorkowski

1. „Linia” Mirosława Dzienia (TPS, Sopot 2013) – tom poety ciekawego, a niesprawiedliwie pomijanego przez recenzentów. Zbiór ten stanowi dowód, że współczesna poezja metafizyczno-religijna, nachylona w stronę mistyki, nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Wiersze Dzienia, pokazują, że mistyka to nie stan oderwania od rzeczywistości, ale głębokiego wpatrzenia się w porządek rzeczy widzialnych jak niewidzialnych. Tyle, że rzeczy niewidzialne można ujrzeć przez pryzmat Widzialnego, zaś światło nadprzyrodzone znajduje się po drugiej stronie światła postrzegalnego zmysłami. Dlatego nawet ułomny lub upadły świat jest w jego oczach wart czułego, poetyckiego opisu, którego zadanie polega na prowadzeniu człowieka w stronę prawdy ustanawiającej właściwe miary istnienia. Być mistykiem – to dla Dzienia widzieć realność w sposób czysty, oczyszczony skupieniem, postrzegać ją bardziej harmonijną niźli jawi się naszemu, nazbyt często powierzchownie spoglądającemu. W jej właściwym porządku – jeszcze bardziej realną; czyli ludzką i boską jednocześnie.

2. Uwadze czytelników nie powinien również ujść tom Janusza Drzewuckiego, „Dwanaście dni” (Iskry, Warszawa 2013) będący z jednej strony kroniką dni wyjętych z początkowych lat nowego stulecia, z drugiej strony zapisem rekolekcji odbywanych w marszu przez Warszawę i w podróżach po Europie, zwykle Środkowej (Węgry, Rumunia, kraje byłej Jugosławii). Jego bohater, wędrowiec w średnim wieku wie, że trzeba pozwolić do-myślić się myślom i wybrzmieć słowom. Gdy się zaś już mówi, należy mówić do końca, unikać skrótów, pamiętać o detalach. Dlatego stawia na bezpośredniość i weryzm lirycznej narracji o swobodnym toku. W „Dwunastu dniach” znajdziemy bez liku personaliów, nazw geograficznych i miejscowych. Po nazwisku przywołał Drzewucki towarzyszy podróży, kolegów po piórze, przygodnych znajomych. Z reporterskimi szczegółami odmalował przewędrowane okolice. Widać, że ceni ten zakątek świata, piękny całkowicie własnym rodzajem piękna. Powróciwszy zaś pod nadwiślańskie niebo, doskonali sztukę kompromisu z własną kondycją, z losem, sztukę rozpoznawania własnej śmiertelności; stanowczo, zarazem spokojnie, konstatuje: Wiem, jestem/ w niebezpieczeństwie,/ w śmiertelnym/ niebezpieczeństwie,/ jak każde z was,/ w każdej chwili,/ w tym samym/ momencie to/ oczywiste, ale/ mimo tego jestem/ spokojny, pełen/ wiary, ciągle/ pełen wiary. („Trzeci czwartek listopada, czyli wieczór we Wrocławiu”). Uważnie obserwuje swój marsz poprzez czas, który nagle tak przyspieszył, że nawet Aniołowi Stróżowi trudno za nim nadążyć. Czasami wiersz Drzewuckiego poszukuje wyjścia ze stanu zawieszenia, półsnu lub bezsenności. Pomaga dokonać obrachunku z życiem. Na jego końcu zawsze zauważymy prawdziwą mądrość, która każe pogodzić się z sobą-dawnym i docenić wszystkie chwile, które zostały dane, a potem – uznać wartość własnego szczęścia, które niczego nie gubi, ale i niczego nie usiłuje gorączkowo szukać.

3. Janusz Radwański: Chałwa zwyciężonym (Grafpress, Olkusz 2013). Po udanym debiucie trudno często utrzymać jego wysoki poziom. Radwańskiemu udało się to nad podziw. A przy tym: poszedł dalej w kierunku, który początkowo trudno było przewidzieć: pisze teraz przeciwko rozpaczy. Przybiera ona często postać nudy wegetowania małomiasteczkowego, prowincjonalnego, niekiedy oświetlanego blaskiem zastępującej z nieba gwiazdy disco polo (zob. Ballada o pamiętnym graniu Bayer Fulla na dożynkach w R.). Od czasu do czasu gada poeta z pustką; z własną pustką to znaczy taką, która przypadła mu w udziale. A gdy robi sobie przerwę od tego dialogowania, wówczas obserwuje, jak z rozpaczą zmagają się bliźni: czy to najmłodsi – całą siłą buntu przeciwko porządkowi społecznemu i rodzinnemu (por. wiersz: Ptaki), czy nieco starsi – całą mocą fantastycznych historii, jak owi weselni grajkowie wyruszający „Po wódkę, sławę i grosze./ Po pot, sińce i jeszcze po nic, które zostaje w powietrzu po oderwaniu/ palców od strun, jedyne, co można zostawić synom,/ jedyne, co można opowiedzieć, gdyby ktoś chciał słuchać.” (Sultans of swing). Lecz zaprawdę, powiada ta poezja, wszystko to i tak lepsze niźli nuda, znacznie bardziej dręcząca odmiana rozpaczy, jaka zawisła na sądowej sali (Odwołanie).

Doskonały obserwator lokalnej obyczajowości oraz przygodnych zachowań (por. Przesiadka), jest Radwański poetą prowincji zdemitologizowanej, rozłożonej na części niby stragany kramarzy z wiersza Koniec odpustu. Dzięki temu łatwiej lirycznemu „ja”, jak wytrawnemu haruspikowi, wykładaczowi znaków, śledzić klucze sensów (Epifania). Tutaj odległych, mało jeszcze pocieszających, by nie rzec – beznadziejnych. Wbrew propagandzie pozytywnego myślenia, poeta zgłębia istotę przegranej; stwierdza: „Powiedz, z czym przegrywasz,/ a tym cię zmierzę./ Tyle twojego, ile za dobrą monetę bierzesz/ bez pytania o cenę.” (wiersz tytułowy). No tak, wszyscy jesteśmy notorycznymi loserami. Ale drobny okruch chałwy należy się przecież każdemu.

 

Radosław Wiśniewski

Dwa pominięcia, ogólna tendencja, szybki szkic.

1.
Moje towarzyszenie poezji legło w gruzach w ostatnich latach w związku ze zmianami, które wymusiły tak na mnie jak i na Stowarzyszeniu i redakcji, których działalnością kieruję - trzykrotną zmianę adresu pocztowego. Dwa razy trzy – to razem sześć adresów. Podzielić przez cztery lata. Wypadasz z list adresowych – wypadasz z obiegu, taka prawda. A nie kupię sobie przecież tomiku poezji w księgarni, nie pójdę poszperać na półce z poezją, co też tam się nowego pojawiło, bo takich półek w księgarniach nie ma a jak są, czy były - to tych księgarń nie ma. W związku z powyższym brakuje mi poczucia słuszności własnych poglądów na wszystko. Nie wiem, co się dzieje, co w trawie piszczy, chociaż coś podejrzewam. Podejrzewam mianowicie, że gdzieś spycha się na margines cały nurt poezjowania, który owszem jeszcze jest wydawany, ale po wydaniu funkcjonuje na prawach gorszego dziecka, żegnany być może lekko litościwymi uśmieszkami przy kolejnych namaszczeniach i objawieniach. I jest tak, że z jednej strony dobrze jest utyskiwać na to, że poezji nikt nie czyta, bo nie czyta prawie nikt nic w Polsce (chyba, że są to stenogramy podsłuchujów, wtedy tak), a skoro prawie nikt nie czyta nic to poezji nie czyta zupełnie nikt. Prawie na pewno. Z drugiej strony nie umiem w sobie wzbudzić czytelniczego żaru dla większości nominowanych i nagradzanych tomów wierszy. Nie czas i miejsce by o tym mówić, ale nagrodzony i nominowany, to jedyna kategoria zbiorów wierszy, jaka ma szansę zaprzątnąć uwagę jakiegokolwiek czytelnika spoza środowiska literackiego czy poetyckiego. A jednak nie drży moje DNA, nie sztywnieje kość ogonowa gdy czytam przytłaczającą większość tego co podają mi kolejne kapituły do wierzenia. Sam staję się zniechęconym, byłym towarzyszem poezji, gdy jako antidotum na całe zło mam łykać tabletki Darka Foksa czy recepty wypisane przez Marcina Barana. To pewnie bardzo ciekawe pomysły na wiersz, może nawet dla wielu ludzi pasjonujące, u mnie jednak wywołują coraz częściej przeciągłe ziewanie. Pewnie dlatego, że coraz mniej jestem krytykiem, który coś tam musiał przeczytać, który miał powinności lekturowe. Teraz, kiedy życie przyszło upomnieć się o mnie - mówię wierszowi „zaskocz mnie” i coraz częściej mam poczucie, że odpowiada mi coś brzydkiego ten wiersz, ten podmiot czy miejsce po nim. Coś o tym, że coś mi w coś, ale sam już nawet nie wie w tych wieloznacznościach ów wiersz, ów podmiot w nim kiedyś podobno będący, co mi w co. W końcu ja nie przyznaję nagród, to kogo to, co mi w co.

2.
A jednak, zdarza się niezmiernie rzadko, że lektura wierszy sprawia mi taką radość, tak mnie uwodzi, że zaczynam je czytać na głos. Czytanie wierszy Szymona Domagały – Jakucia ze zbioru „Hotel Jahwe” to nie jest prosta radość, bo ten wiersz się wije i miejscami boli, przeskakuje od wysokiego do niskiego tonu i nic sobie nie robi z czytelniczych przyzwyczajeń. Bo to zarazem poezja religijna i lewacka, współczująca i brutalna – bo przecież nie da się współczuć wszystkiemu i wszystkim po równo a w nierówności i nieprzystawalności do siebie fragmentów świata tkwi jakaś fundamentalna nieprzyzwoitość do opowiedzenia. Tkwi w Jakuciowym wierszu jakaś paktofonika, hiphopowa motoryka, samonakręcająca się sprężyna, która nie pozwala zakończyć wiersza zbyt szybko a zarazem sprawiająca, że toczy się wartko. Mówi się, pisze się, ale nie bez udziału autora. On to pilnuje żeby nie przekraczać jednak nad miarę granic w jedną ani w drugą stronę, ani w stronę obskurantyzmu ani w stronę patosu, łamie co chwila zbyt proste linie, wtrąca wszelki brud skojarzeń, dygresji, kontrapunktuje nieoczekiwaną metaforą. Ten wiersz z natury jest gorący, szerokie go wiodą frazy, duża amplituda drgań w nim tańczy i dialogiczny ma charakter. Dialogujący może nawet a przy tym jest natchniony, profetyczny, pełen żaru oraz napięcia. I świat, świat, o którym tyle by mówić, dogrzebywać się go pod stosami mądrych interpretacji, uczonych chrząknięć, pomrukiwań i odkaszlnięć – on tam jest. Boli i skrzy się, uwiera, obraca się gdzieś w trzewiach ale nie wypowiada się zbyt łatwo i odruchowo. Zachłanny jest ten wiersz, wszystko wciąga, wszystkiemu (z pozoru) wierzy i nie wie, że już (albo jeszcze) się tak nie pisze, nie dostaje się za to nagród, nie bywa się na salonach. Nie dba o to. I taki – bez oczekiwania poklasku, nieco dumny i wyzywający powinien bywać debiutant. Od czasu Konrada Góry nie czytałem równie wyrazistego debiutu. Tak mi się wydaje.

O ile Szymon Domagała – Jakuć to debiutant, chociaż niewczesny, bo trzydziestoletni, o tyle Krzysztof Śliwka to weteran, wierny strategii bezpośredniego doświadczenia w poezji, pokrewny wszystkim tym, którzy w 1989 roku zaufali temu, że wiersz może wszystko w sobie zmieścić, nawet to, co nie wypada, może nawet to przede wszystkim to, co nie wypadało do tej pory. Po latach bunt nie tyle się ustatecznia ile pięknieje, doszukuje się formuł klarownych. Wiersz Śliwki w tomie „Budda Show” jest regularny, odczyszczony, przejrzysty. Wydaje się, że główna zasługa poety to ustawienie dobre kadru dla opisywanej sytuacji, wyklarowanie i odsianie ze zbędnych naleciałości umysłu poetyckiego opisu. Zdmuchnięcie, czyli nirwana, odsłonięcie lustra jakim jest umysł stanowi istotę buddyzmu, aczkolwiek w samej idei tomu „Budda Show” kryje się pewna niejednoznaczność. Bo jeżeli Budda na serio, to nie show. Zatem chodzi bardziej o metodę poetycką niż metodę życia. Budda mawiał ponoć – opowiadam o rzeczach takie, jakimi one są. Wiersz Śliwki – nadal pełen niezgody na świat, nadal zakorzeniony w motywach kontrkultury lat 60-tych, nadal czerpiący z punkowego buntu (por. „punk poem”) to próba odczyszczania, odkurzania prostego widzenia. Anna Kałuża w notatce na skrzydle okładki pisze, że to próba niewinnego pisania. Pisania, które nie wie, że niewinnym nigdy być nie może, bo przecież drzewo, będzie zawsze mądrzejsze od słowa „drzewo”. Pisanie staje się wówczas prototypem metody życia, rodzajem pracy przede wszystkim duchowej a w drugim rzędzie pracy w języku. Świat zostaje najpierw zadany do przeżycia a potem dopiero do opisania. Mój Boże – to takie proste i takie nieosiągalne dla wielu rozgęganych młodzieńców i panien po filologiach, które potrafią tak sprawnie i ciekawie eksplorować puste zagony języka polskiego, w których nie mieszka świat, życie, treść, ale ładnie wyglądają.

3.
Narasta chyba taka potrzeba zwrotu w stronę świata, życia, żarliwości, poezji, jako aktu zaangażowania – niekoniecznie politycznego. Nie wiem czy to pokłosie dawnej działalności Igora Stokfiszewskiego, ale chyba nie do końca. Coś musiało wisieć w powietrzu już wcześniej. To bardziej coś jakby powrót życiopisania, coś z mniej naiwnego Stachury (tego od „Całej Jaskrawości” i „Siekierezady” a nie od Starego Dobrego Małżeństwa), coś z dziedzictwa – nigdy nieprzerobionego do końca – kontrkultury, ruchu hipisów, buntu wobec konsumpcjonizmu. Tego u nas nie grano. W każdym razie nigdy głośno. Widzę w tym szansę dla poezji szukającej czytelnika. To Jakuć i Śliwka mają szansę stać się poezją towarzyszącą (znowu) komukolwiek w tym dziwnym świecie, bo ten świat wchłaniają. Życie, Żarliwość, Żywioł (np. języka) to trzy Żet, które mają szansę w starciu ze światem i obojętniejącym czytelnikiem, są w stanie tego czytelnika poszukać, przekonać, namówić do przejścia się w tę samą stronę albo chociażby do rozmowy. Tylko jakoś konsekwentnie ten pomysł na poezję nie przechodzi przez sito nominacji i nagród. Ale spokojnie. Oni idą po was.

 

Maciej Melecki

Pominięcie jako wyróżnienie

Z nienagradzanych książek, które zwróciły moją uwagę wymieniłbym takie: Rafał Baron - „Film”, Bogusław Kierc - „Manatki”, Krzysztof Śliwka - „Budda swhow” - Konrad Wojtyła - „Czarny wodewil”.

Obfitość poetyckich nagród w naszym kraju tworzy pewnego rodzaju dyktat. Życie literackie, od ładnych już paru lat, jest bowiem podporządkowane kalendarzowi ogłaszanych nominacji i finałowych gal, gdzie następuje wręczenie głównych nagród. Jest to sytuacja niewątpliwie wciąż nowa, z którą, co prawda, większość autorów biorących udział w tych rozgrywkach już się oswoiła, uznając to za normalny przejaw krwiobiegu literackiego życia. W czasach wyparcia dotychczasowych standardów regulujących literacką giełdę, w postaci opiniotwórczych pism literackich, kreujących istotność i ważność danych tomów wierszy – ograniczając się do poezji – mamy tedy do czynienia z sytuacją, w gruncie rzeczy, groteskową. Polega ona z grubsza na ilości konkretnych wskazań w danej odsłonie poszczególnej nagrody, wskazań, które, uzyskawszy rangę medialnego wydarzenia, stały się wyznacznikiem ważności, właśnie, nie czysto literackiej, a jeno medialnej, ogólnospołecznej, zawładniętej przez wymiar wydarzenia wykraczającego poza literacki obieg. Stąd – moim zadaniem – wrażenie owej groteskowości. O randzie danej książki nie decyduje już tekst krytycznoliteracki (który został zastąpiony notką żurnalistyczną), a wskazanie w postaci nominacji. Byłaby ta sytuacja jeszcze do zniesienia, gdyby w poszczególnych gremiach nagród literackich jury było z roku na rok rotacyjne – stwarzałoby to szansę na w miarę obiektywne werdykty, a także dawałoby nadzieję, że zostanie dostrzeżona lub wyróżniona poezja nie tylko zawierająca pakt z czytelnikiem, czyli ta, która ufundowana jest na klarownym, komunikatywnym języku (jak da się słyszeć co rusz w wypowiedziach jurorów).

Mamy tedy do czynienia ze sporym zawężeniem możliwości interpretacyjnych tego, co jest wyróżniane i nagradzane. Prędzej niż później dane werdykty są dość przewidywalne, jakby nieco z góry było już wiadomo, kto wygra. Taki więc kontekst trochę krępuje lub ogranicza możliwość subiektywnego upominania się o książki pominięte. Nawet przy dość sporej skali różnych poetyk, jaka zaistniała w tegorocznych nominacjach do wrocławskiej nagrody Silesiusa, raczej nikt z zainteresowanych nie spodziewał się, że nagrodę za najlepszą książkę otrzyma tom wierszy mocno radykalnych w planie językowym (Konstrat czy Biedrzycki). Dlaczego? Ano chociażby dlatego, że tomy te nie podlegają łatwej definiowalności, o wierszach tych autorów nie sposób wszak powiedzieć, jakie one są i co znaczą, w krótkich i prostych notkach, wreszcie, jaki byłby z nich pożytek dla szerokiego spektrum odbiorców – bodajże żaden, zdają mniemać jurorzy. W ten oto sposób – stety czy niestety – jawi się mechanizm samych nagród, które u swego zarania (każda z osobna) miały być tymi najwłaściwszymi, niepodległymi względem mód czy koniunktur, ostentacyjnie wręcz stojącymi w poprzek powszechnych opinii czy głosów. Ale jako te figi, szybko się ucukrowały, i niektóre z nich, stały się – bardzo szybko – wręcz śmieszne (np. Nagroda Morfeusza, o pardon, Orfeusza – najczęściej nominuje się i nagradza w niej książki wydawnictwa, które ją powołało), a przez to – samo marginalizujące się.

Jako uczestnik tychże rozgrywek – którego książki są do owych nagród zgłaszane – coraz silniej odnoszę wrażenie, że pominięcie staje się wyróżnieniem. Zaburzanie odbioru życia literackiego przez medialny zgiełk, ustanawianie reżimu dosłowności, jako pożądanej sztancy (vide „słynny” artykuł A. Franszka), czy wreszcie dość przewidywalne nominacje, czynią jawny rozdźwięk pomiędzy tym, co jest poetycko progresywne – proponujące śmiałe bądź innowacyjne ruchy językowe – a tym, co czerpie z literackich zastoin, ledwie naznaczając swym znamieniem poetycką wypowiedź. W tym rozdźwięku możemy pozostać – dalej zasilając cały ten mechanizm – albo, poprzez nie zgłaszanie swoich tomów, opuścić go, pozbywając się resztek złudzeń. Wybór niby prosty, ale czy do końca możliwy? Czy istnieje tedy wyjście z tego niewątpliwego klinczu? Na pewno jest nim częste mówienie o tych – bardziej socjologicznych niż literackich – kwestiach, wzniecanie dyskusji na ten temat, albowiem nie chodzi w danym momencie o to, kto dostał lub nie daną nagrodę, ale o wadzenie się z arbitralnymi werdyktami, które, przynajmniej częściowo, muszą wszak odpowiadać preferencjom mecenasów tych nagród.

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.