Drukuj

Długo się zastanawiałem, co mi nie gra w tekście Franaszka. Podobnie jak Krzysztof Kleszcz (LINK), czytam, zgadzam się, przytakuję – a coś nie gra i nie gra. Otóż myślę, że idea jest słuszna, ale wykonanie i wnioski – fatalne. Po pierwsze artykuł specjalisty literaturoznawcy jest napisany stylem grafomana. Po drugie – to, co Franaszek uważa za „przegięcie”, jest już dawno przyjęte jako norma, a dla niego wciąż jest czarną magią. Środki poetyckie, które krytykuje i trendy – od jakiegoś czasu są zrozumiałe, a nawet przebrzmiałe. Jednak coś jest na rzeczy. O ile na bazie przykładów, których użył Franaszek, nie widzę możliwości się z nim zgodzić, o tyle w warstwie podstawowej tezy artykułu – owszem. Kiedy więc mówię o „trudnej” poezji mam chyba na myśli coś innego niż Franaszek, podobnie – o „wzruszającej”. Zacznę może od owego „pisania o języku”.

Autorowi artykułu słusznie zarzucono, że nowsze ścieżki poezji wrzuca do jednego wora – „języka, który przygląda się sam sobie”. Fakt, że jest to uproszczenie, ale nie wińmy Franaszka. Nie kto inny, jak właśnie poeci i krytycy mają jakieś natręctwo, słowo-wytrych: język. W co drugiej recenzji, jaką czytam słowo „język” służy do wszystkiego, a dobry poeta to taki, który „myśli językowo”, „eksperymentuje na języku”, itd, itd, nawet jeśli w omawianej pozycji wcale nie chodzi o język. Recenzenci zaczynają od omówienia języka, następnie obszernie omawiają język i kończą paroma uwagami o języku. Językiem usprawiedliwia się niedorzeczności, jak w sławnym już zeszłorocznym blurbie pewnego poety, który, niechlujnie i z błędami napisany, okrzyknięto „szarżą językową”. Ta maniera „językowości” stała się już tak samo nudna, jak czytanie po raz tysięczny „Kota w pustym mieszkaniu” (skądinąd świetny wiersz, ale ile można...?).

Tak czy owak, to grzebanie w języku wydaje mi się jałowe. O języku nie decyduje poeta. O języku decyduje pan Marian z warsztatu tokarskiego, pan Krzysiek programista, pani Ela z działu marketingu w banku i pan Damian pijący piwo pod sklepem. Ich język naśladują poeci. To są nasi awangardyści, to są nasi odkrywcy i eksperymentatorzy. Poeci wprowadzili tyle samo frazeologizmów, elips czy sentencji, co politycy, generałowie i twórcy reklam – albo mniej. Najgenialniejsi doprowadzali do zenitu to, co zastali.

Wracając do Franaszka. „Nikt nie czyta poetów”. Kim więc jest współcześnie poeta? Wieszczem na pewno nie jest, czasy nie sprzyjają. Media wyparły literaturę, a poezję w pierwszej kolejności. Można było powalczyć, ale nikt się tego na większą skalę nie podjął. Okazało się bowiem, że nie ma potrzeby, właściwym odbiorcą poezji nie jest czytelnik, lecz juror i krytyk. Działania medialne, festiwale, autopromocja w internecie obchodzą najwyżej kilkaset osób. Może mniej. To jednak wystarczy, choćby do tego, żeby topowy poeta był witany na galach jak premier czy biskup. Wystarczy też do złowienia jednej z nagród literackich, których w Polsce nie jest wcale tak mało. A budzą te nagrody emocje nawet (a może zwłaszcza) wśród poetów najmłodszych, przed lub tuż po debiucie. Tak, tych właśnie, którzy najgłośniej „kontestują system”. Świecą z daleka rozżarzone oczy i czerwone policzki – kiedy w końcu my?!

Kim w tej sytuacji jest czytelnik? Nikim - „czytelnik mnie nie obchodzi”, „mam w dupie czytelników”, deklarują poeci, a im młodsze roczniki, tym częściej tak deklarują. W jakimś stopniu przyczyną jest atomizacja, kult niezależności i osobności, ale tylko w jakimś stopniu. Bo ci sami poeci jednak nie są już tak bardzo skłonni „mieć w dupie”, kiedy chodzi o ilość recenzji, jakie się im napisze i ilość nominacji, jakie im się rozda. I ostatecznie – ilość pieniędzy, jaka wpłynie z NLG (Nagrody Literackiej Gdynia) czy Silesiusa.

Jak z kolei wpływa to na wiersze? Twórcy postulują postęp jako wartość nadrzędną nad przekazem emocjonalnym. Przypomina to wszystkie ideologie od eksperymentalnej Awangardy Krakowskiej  po intelektualny chłód Orientacji Hybrydy. Bylibyśmy więc świadkami zakończenia krótkiego, trzydziestoletniego polskiego postmodernizmu i nawrotu do dogmatów modernistycznych. Moja teza jest taka: nie ma powrotu do permanentnego postępu, granice świata zostały rozpoznane, natomiast przyjemność z czytania polega na specyficznej (przepraszam, to brzmi fatalnie, ale nie umiem tego inaczej nazwać) komunikacji duchowej tekstu z czytelnikiem. To nie oznacza, że jestem po stronie Franaszka, który zdaje się postulować raczej ckliwość, tanie mentorstwo i egzaltację (nazywam to „zagajewszczyzną”). Jednak poruszający lub mądry (nie – przemądrzały) wiersz, będzie mi zawsze bliższy niż wiersz, w którym znajduję dużo dziwnie skonstruowanych zdań i nic innego.

Ładnych parę lat temu poznałem gdańskiego poetę, Marka Maganiusza Kielgrzymskiego. Był wówczas – ogólnie rzecz ujmując – poetą lirycznym ze skłonnością do mrocznego ekspresjonizmu. Jednak miał też swoją ścieżkę eksperymentalną. Naczytałem się wówczas tej jego „awangardy”, która rzeczywiście brzmiała świeżo, choć przecież i tak była powtórzeniem czy też przetasowaniem wszystkich znanych od dawna -izmów. W swoich najbardziej radykalnych wierszach z lat 1991-1995 Kielgrzymski zrobił wiele z tego, co od niedawna „odkrywają” językowo na różne sposoby Rybicki, Góra czy Bromboszcz. Może dlatego kompletnie mnie to nie rusza, chwilami – przeciwnie, mam poczucie jakiegoś plagiatu wyobraźni. Fakt, że mało interesowałem się wtedy poezją, Kielgrzymskiego czytałem wcześniej niż Peipera czy Karpowicza. Gdybym czytał w odwrotnej kolejności, prawdopodobnie już wtedy powiedziałbym, że nic nowego. Dlatego właśnie jestem tak bardzo sceptyczny wobec „językowych fajerwerków”, czy „eksperymentów formalnych” kolejnych roczników. Tam po prostu nie ma niczego naprawdę przełomowego, jest tylko przekładanie tych samych kart, dochodzą niuanse – nie decydujące o jakościowej różnicy, raczej o odcieniach indywidualnych.

Chętnie poświęca się kategorię piękna dla kategorii trudności. Od zawiłości numerycznych do zdeformowanej konstrukcji zdań – pod szyldem eksperymentu (wszystkie one były już dawno przeprowadzone) mnoży się trudności, o które Franaszek, jak się wydaje, ma właśnie pretensje. Poezja jako sport ekstremalny. Szybciej, wyżej, silniej – to jest odpowiedź „awangardystów”.

Więc skoro trudność, to pytanie – jakiego stopnia uwagi można się spodziewać po czytelniku? Prawie dowolnego. Wokół Dantego powstała cała nauka zwana dantologią. Znane są prace badawcze, z których wynika, że czytanie np. Biblii w określony sposób (np. co trzecia litera w co dwunastym słowie) prowadzi do wyodrębnienia ukrytego tekstu. Księgi religijne to w ogóle odrębna kwestia i one najczęściej są obiektem nieustannej analizy i reinterpretacji uwikłanej w niewiarygodne, wielopiętrowe odczytania. Ale niedawno słuchałem wykładu, w którym pojawiła się swoista, numerologiczna wykładnia wierszy Herberta. Okazują się nie tylko symetryczne, jakiś nieznany sens tkwi w wyraźnie (bo chyba nie przypadkiem) odpowiadających sobie liczbach sylab i wersów. Są więc dzieła literackie, w których tego rodzaju kabalistyczne zabawy są uprawnione. Nie musi to być Talmud, wystarczy Herbert. Wrócę jednak do pytania – jakiej uwagi można oczekiwać od odbiorcy. Otóż – jaki byłby powód, Drogi Poeto Współczesny, badać w taki sposób Twoje wiersze? Obawiam się, że tylko dwóch – trzech z Was będzie czytanych w następnych dekadach, a może i nikt. Nie mamy tu nikogo, kto równałby się z Dantem, ba – nawet z tym „hamulcowym” Herbertem. Te wszystkie dziwnie skonstruowane zdania nie wyjrzą nigdy z tomików.

Jaka rola pozostaje wierszowi, jeśli nie jest to permanentny postęp? Otóż... wracamy do Franaszka. Wiersz jest „odkrywczy” jednorazowo, ale poruszający może być zawsze. Jeśli się do niego wraca, to z zupełnie innych powodów niż ekstremalny poziom trudności. Do takich celów służą szachy, sudoku i testy na inteligencję. Oczywiście wiersz może być trudny, ale to nie jest ani zaleta, ani wada. Nie znoszę muzyki, jeśli przy słuchaniu jej myślę o tym, jak strasznie główkował kompozytor nad partyturą i jak potwornie męczy się wykonawca – wirtuoz. Owszem, nie da się napisać pewnych rzeczy tak, żeby nie były trudne. Ale mnożenie trudności rzadko ma sens jako cel sam w sobie. Jeśli nawet kogoś bawi test na inteligencję w postaci wiersza, to rozwiąże go i zostawi na zawsze, jeśli w tym wierszu nie ma czegoś więcej.

Z poezją np. Adama Wiedemanna, Macieja Woźniaka, Pawła Podlipniaka, Izy Fietkiewicz-Paszek, Tomka Bąka spokojnie poradzi sobie (i będzie miał przyjemność z czytania) ten sam czytelnik (przyzwoicie wykształcony i przytomny), który czyta np. Rzeczpospolitą, GW, Wprost, powieści Mankella i Krajewskiego. Wystarczy go trochę zachęcić, ale... po co? Przecież poeta nie potrzebuje czytelnika, poeta kpi z czytelnika, obecność czytelnika obraża poetę. Czytelnik nie da zagranicznego stypendium, nagrody marszałka, nominacji do Nike. To może dać krytyk, który jest jurorem. Wiersz musi więc odpowiadać trendom, które preferuje krytyka. Dumny poeta jest kompletnie niezależny od czytelnika, ale kompletnie zależny od uznania kolegów i obiegu krytyczno-finansowego.

W takiej sytuacji nawet naiwne inicjatywy w stylu „domofon poezji” są wyjątkowo cenne. To pewnego rodzaju heroizm – promować poezję w warunkach, kiedy tzw. społeczeństwo nie jest zainteresowane, a sami poeci szydzą z podobnych działań promujących.

Herbert i Miłosz ciążą niemiłosiernie, wyparli inne awangardowe nurty. To byli jednak w swoim czasie twórcy jednej z gałęzi awangardy. Ich poezja nie jest gorsza przez to, że zgubiły się inne gałęzie lub inne awangardy. Dlaczego ktoś, kto naśladuje Herberta sprzed 50 lat i Miłosza sprzed 50 lat miałby być mniej awangardowy niż ktoś, kto naśladuje Karpowicza sprzed 50 lat (lub co gorsza – Ashbery'ego sprzed 50 lat)? Bo wierzymy w mit, że dobra poezja musi być trudna?

To, że coś nam się tu, w Polsce przejadło, to nie znaczy, że jest złe. I dalej – to, że coś jest „trudne” lub zapomniane, nie znaczy, że jest dobre. Znaczy tylko tyle (w zupełnie naturalny sposób), że znajdzie mniej odbiorców. Zła trudna poezja znajdzie tak samo mało czytelników, jak dobra trudna poezja. Ach, zapomniałem, piszę o czytelnikach, a przecież „czytelnik nie jest potrzebny”. No dobrze, ale wówczas – po co te żale, że „trudna” poezja dostaje dostaje za mało nagród? Przecież są to wiersze z założenia pisane przez pięciu poetów dla czterech krytyków – i nikogo więcej. Nagroda literacka jest rzeczą publiczną i przynajmniej w głębokim tle (a nie „w głębokim poważaniu”) powinna mieć czytelnika.

Mam jednak propozycję. Nie traktujmy tekstu Franaszka jako tekstu historyka literatury, krytyka, pisarza. Franaszek przemówił bowiem głosem czytelnika. Tego czytelnika, którego poeci, bezkompromisowi kontestatorzy, łowcy nagród, aspiranci do sławy – „mają w dupie”. Jeśli nawet uznamy, że jest to czytelnik niedojrzały, żądający ckliwości zamiast wzruszenia i pretensjonalności zamiast autentycznej głębi – to jednak jest czytelnik. Jest trzeci, ten najważniejszy obieg poezji. Nie obieg „galowy” epatujący „zagajewszczyzną”, do obrzydzenia przemądrzały i pusty. Ale też nie ten drugi obieg, laboratoryjno-środowiskowy. Ktoś woła, że chce czytać wiersze, a te wiersze mówią mu „czytelniku, spieprzaj dziadu!”. Możemy go wyśmiać, bo przecież wszyscy stoimy w kolejce po NLG, „czytelnik jest niepotrzebny”. Ale może jednak nie wszyscy.

Nie wpadajmy w absurd. To, że Amundsen dotarł na biegun południowy jest wielkim dokonaniem, ale nie jest powodem, żeby wszyscy się przeprowadzili na biegun. On pokazał jedną z granic świata. Wielu poetów pokazało granice świata i języka. Nie sądzę, żeby można było odkryć na Ziemi inne bieguny geograficzne niż te, które już znamy. Sztuką jest teraz dobrze zagospodarować obszar między biegunami. Miłosz jest tu równie przydatny jak Wirpsza. Te miejsca są nie tylko polem odkryć (już dokonanych). Te miejsca bywają po prostu piękne, to chyba nic złego?

Dla jasności – jestem bezkompromisowym przeciwnikiem poezji „galowej”, „rautowej”, „głupio-przemądrzałej”, pretensjonalności i banału. Tępię czułostkowość i poromantyczne czkawki, „poezję serca i duszy”, która jest zwykle poezją mdłości. Postulaty Franaszka są wyrażone poczciwym, chwilami irytującym językiem. Mam wręcz wrażenie, że nie bardzo rozumie stosunkowo proste wiersze. Potraktowałem ten artykuł raczej jako pretekst do pójścia o krok dalej.

Sławomir Płatek

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.