Drukuj

Rzadko kiedy udaje mi się obejrzeć dwa dobre filmy pod rząd. Ostatni weekend był pod tym względem wyjątkowy. Tak wyjątkowy, że postanowiłem o tym napisać. „Tajemnica Filomeny” i „Sierpień w hrabstwie Osage” to przykłady wyjątkowo udanego kina niskobudżetowego, prawie kameralnego i bardzo…niemęskiego. W tym przypadku oznacza  to, że w obu obrazach panie grają pierwsze skrzypce. I to jak grają.

Frapujący  jest zwłaszcza „Sierpień w hrabstwie Osage”. Agresywnością emocji przyćmił w moich oczach nawet brutalny początek drugiego sezonu „House of Cards” – sorry Mr. Underwood, ale taki  mamy klimat.

„August: Osage County” momentami przypomina spektakl polskiego teatru telewizji – najważniejsze są w nim dialogi, celne, bolesne, a akcja rozgrywa się głównie w pomieszczeniach. I nic dziwnego, gdyż to adaptacja sztuki teatralnej autorstwa Tracy Letts, dokonana zresztą przez nią samą. Reżyser John Wells zrobił co mógł, by nie zepsuć teatralnego charakteru filmu. I nie jest to zarzut. Bajeczne plenery amerykańskich Wielkich Równin, tuż przed nadejściem jesieni, doskonale uzupełniają, a czasami nawet puentują moc dialogów filmu. A dialogi są bolesne, genialne, bo z ust bohaterek wylewa się prawdziwa rzeka słów – rzeka o charakterze katharsis. Jednak nawet najbardziej szokujące wyznania nie przynoszą nikomu ulgi, wyjaśnienia niczego nie rozjaśniają, żaden ból nie zostaje ukojony.

By nie spoilerować zdradzę tylko, że akcja filmu rozgrywa się na wsi w tytułowym Osage County. Narratorem, który wprowadza nas w film jest Beverly Weston, znany poeta, alkoholik, którego poznajemy w momencie, gdy zatrudnia pielęgniarkę/pomoc domową do swojej żony Violet Weston – chorej na raka jamy ustnej narkomanki i ekscentryczki. Wkrótce Beverly znika. Violet wzywa do siebie trzy córki i siostrę, które przybywają z mężami, narzeczonymi i dziećmi, a potem…Potem zaczyna się prawdziwa rzeź słowna, bo przy okazji spędu rodzinnego muszą wyjść na jaw wszelkie animozje, brudne sekrety rodzinne.

Ten film jest genialny dzięki jednej roli kobiecej – Violet Weston. Meryl Streep jest wspaniała. Jej Violet to jednocześnie wrak człowieka i kobieta silna, samica alfa. Momentami wzruszająco bezradna i zagubiona, a za chwilę dosłownie „rozstawiająca po kątach” całą rodzinę. Chwilami idiotka, a po chwili okazuje się osobą o przenikliwym oglądzie świata i zdrowym rozsądku. Meryl przyćmiła wszystkich, choć bardzo dobrze jako jej tło wypadają „trzy Julie” - aktorki grające córki: Julia Roberts, Juliette Lewis, Julianne Nicholson. Jeśli Streep za tę rolę nie dostanie w tym roku Oscara, to Akademia może przejść na emeryturę.

Film jest ciekawy jeszcze pod jednym względem. Scenariusz, a pewnie i sztuka, są pisane z kobiecego punktu widzenia. Mężczyźni są tam ledwie dodatkiem, prawie kwiatkami do kożucha. Jedynym godnym nich partnerem jest Beverly – w tej roli genialnie wypada znany dramaturg i aktor Sam Shepard, ale Beverly znika zaraz po napisach tytułowych filmu.

Co ciekawsze inni aktorzy grający role męskie też „nie wypadli sroce spod ogona”, a są to Ewan McGregor, Dermot Mulroney, Benedict Cumberbatch i Chris Cooper.

Ta optyka – wyłącznie z kobiecego punktu widzenia – ma maleńką skazę. Po obejrzeniu filmu męska część widowni może poczuć pewien niedosyt, zauważyć, że w tym przypadku kamera miała nieco spłaszczone oko, ale takie jest ryzyko oglądania filmu „napisanego” z damskiej perspektywy, choć zrobionego przez faceta.

Napisałem wyżej, że Meryl Streep powinna dostać Oskara. Ma jednak niezłą konkurentkę - Judi Dech w filmie „Tajemnica Filomeny” (Philomena) w reżyserii Stephena Frearsa.

To równie kameralny film, ale osoba reżysera, a Frears jest o wiele lepszym reżyserem od Wellsa, gwarantuje nam bardziej zróżnicowane emocje i mniej płaską perspektywę. Scenariusz napisał znany brytyjski aktor Steve Coogan na podstawie książki dokumentalnej autorstwa Martina Sixmitha, byłego doradcy medialnego w rządzie premiera Tony’ego Blaira i znanego dziennikarza BBC (pracował w m.in. Polsce jako korespondent w 1980 r. i w czasie stanu wojennego).
Mamy więc w „Tajemnicy Filomeny” do czynienia z historią bazującą na faktach. Film opowiada o prostej kobiecie z ubogiej rodziny – Filomenie Lee, która kilkadziesiąt lat temu, będąc nastolatką, zaszła w ciążę. Ojciec oddał ją do zakładu wychowawczego o ostrym rygorze, prowadzonego przez katolickie zakonnice. Tam Filomena urodziła dziecko, które zostało jej odebrane przez przedsiębiorcze siostry. Czemu przedsiębiorcze? Bo siostry handlowąły owymi dziećmi jako agencja adopcyjna, za 1000 funtów „od łebka”, głównie z bogatymi Amerykanami. Jedno z dzieci, o czym mowa w filmie, przysposobiła nawet słynna hollywoodzka gwiazda Jane Russell. Filomena szuka swojego syna, w czym pomaga jej,  wylany z rządowego rzecznikowania Martin Sixmith – w tej roli Steve Coogan.

Judi Dech jest znakomita jako Filomena. Gra prostą, pobożną, momentami naiwną kobietę, a Coogan zrażonego do religii, pewnego siebie, obytego w tzw. wielkim świecie dziennikarza.

To nie Sixmith/Coogan wybija się jednak na pierwszy plan. Wygrywa Filomena, gdyż oprócz wymienionych wcześniej cech, które w starciu z wyszczekanym żurnalistą pozornie stawiają ją na straconej pozycji, kieruje się zdrowym rozsądkiem i sercem, co pozwala jej uniknąć wielu pułapek. A momentami są one całkiem serio – w pewnym momencie Sixmith jest naciskany prze wydawcę, by napisał krzykliwą, sensacyjną, tabloidową „książkę z życia” o jasnym przesłaniu – „biedne, skrzywdzone nastoletnie matki okradzione z dzieci przez zachłanne katofaszystowskie zakonnice”. A dodatkowych sensacji jest sporo – zwłaszcza, gdy bohaterowie trafiają na ślad syna Filomeny i odkrywają kim został.

Oboje aktorzy grają doskonale. Dench lepiej od Coogana i nie wiem czy nawet nie lepiej od Streep – w końcu łatwiej zagrać postać o dużym ładunku ekspresji, nawet nadekspresji, a taka jest Violet Weston. Filomena jest cicha, stonowana, szara, ale pod pozorną nieciekawością i zwykłością czai się dramat i osobowość wcale nie mniejsza od nieco steatralizowanych postaci z „Osage”.

Film ma jeszcze jeden atut – reżysera. Każdy, kto widział Stephena Frearsa „przy robocie”, a przynajmniej „Niebezpieczne związki” i „Moją piękną pralnię”, wie o czym mówię. To mistrz-rzemieślnik i właśnie dlatego tak zręcznie uniknął wepchnięcia w smętną koleinę antykatolickiego kina propagandowego, co przy temacie „złe siostry handlarki żywym towarem” dałoby efekt podobny „Drewnianemu różańcowi” czy „Siostrom Magdalenkom”, odbierając historii walor autentyzmu. Ba, Frears robi sobie z tego szufladkowania i nachalności jaja w filmie. Jest tam bowiem taki dialog, cytuję z pamięci: „Siostry, one były jak Magdalenki. Nie, tamte były gorsze.”

Bo film Frearsa nie jest filmem krzywdy i nienawiści. To film o przebaczeniu i tego w filmie Filomena nauczy Sixmitha. Co więcej, to film w gruncie rzeczy bardzo chrześcijański. „Za pazurami” ma tam coś każdy z bohaterów – nawet Filomena, ale historia opowiedziana przez Frearsa mówi też jak ważne jest, by w życiu wybaczać innym i że o wiele ważniejsze jest to dla wybaczającego niż dla tego, komu się wybacza.

Frears i Filomena dają nam jednak na sam koniec bardzo ważną lekcję: przebaczyć nie oznacza zapomnieć. Stąd wzięła się książka Sixmitha i ten film.

Paweł Podlipniak

 

Tajemnica Filomeny (Philomena, 2013) reż. Stephen Frears
Sierpień w hrabstwie Osage (August: Osage County, 2013), reż. John Wells

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.