W najnowszym numerze...

×

Wiadomość

Failed loading XML...

Prawdziwa Polska zaczyna się za Warszawą. Przynajmniej od mojej strony, to znaczy kiedy się jedzie z Północy. Od dawna nie odczuwałem prawdziwej przyjemności z podróżowania pociągiem. Owszem, regularnie nachodzi mnie tęsknota za przedziałem, w którym czytam książkę. Czytam już prawie wyłącznie w pociągach, poza tym nie mam czasu. Jednak tym razem książka siedzi w plecaku. Najpierw z powodu współpasażera, potem z powodu samej podróży.

Kolej więc wiezie mnie najpierw z Gdyni gdzieś na południe. Mam tam cykl spotkań autorskich. Zamykam się w przedziale półprzytomny i zdecydowany spać całą drogę, bo wstałem bardzo wcześnie jak na mnie. Mijam tak całe Trójmiasto i zaczynam wierzyć, że przedział pozostanie pusty, choć inne powoli się zapełniają. Wszelkie moje nadzieje padają trupem w Gdańsku Głównym, kiedy dosiada się lekko wstawiony mężczyzna w kolorowym dresie. Natychmiast się ze mną zaprzyjaźnia i bardzo przeżywa podróż. Nie czuję się całkiem bezpiecznie i waham się - spać czy nie spać? On trajkocze. Usypiająco. A jak mi ukradnie torbę i zniknie w Tczewie? Szkoda tomików, mam książki na cały wyjazd. Ale może nic się nie stanie, w sumie jestem tak bardzo śpiący... A jak ukradnie tomiki? Ale po cholerę takiemu tomiki? I już prawie śpię, kiedy wyznaje mi z radością, że bardzo przeżywa ten dzień, bo właśnie wyszedł po pięciu latach z więzienia przedterminowo i się strasznie cieszy. Musi być niezły bałaganiarz. Rozpościera jakąś foliową siatę, w środku same „małpki” z różnymi odmianami Żołądkowej gorzkiej. Proponuje mi. Odmawiam, namawia. Zapewnia, że w środku nic nie ma, nie dolał, nie dosypał, sama radość. I tyle z mojego spania, zwłaszcza, że wyznał mi na jakiej stacji wysiada. Trzy godziny będziemy jechać razem. Po 30 minutach jest już porządnie wstawiony, częstuje konduktora, przynosi mi kanapkę z Warsu i soczek. Koniecznie chce, żebym się poczęstował. Zapewnia, że nic nie dosypał. W końcu zaczyna płakać, opowiada o mafii wielkopolskiej i że jest na odwyku. Jestem poruszony, robię mu półtoragodzinną sesję terapeutyczną. Potem on pożycza mój telefon i dzwoni do całej rodziny żeby ich zawiadomić, że wyszedł, co prawda narąbał się w pociągu, ale więcej nie pije i nie chce widzieć kumpli z mafii. Dowiaduję się, że Mariola siedzi i Stefan też siedzi. Przez następny tydzień dzwonią do mnie różni ludzie, bo myślą, że on ciągle pod tym samym numerem. Nic z tego, wysiadłem w Lesznie razem z telefonem i mijam właśnie przy jednym z peronów piękny, wypucowany parowóz. W środku piękny, wypucowany maszynista. Zastanawiam się czy nie wsiąść, to rzadkość - czynna linia z parowozami. Pytam więc jedną sympatycznie wyglądającą podróżną dokąd to jedzie. No nie tam, gdzie ja, ale ona namawia, żebym wsiadł. Mówi, że okazja. Może bym wsiadł? Może bym wsiadł? To zresztą piękny pociąg, pachnący jeszcze retoryką wojny, kiedy nawet budowa bloków z wielkiej płyty była „frontem”. Wagony mają maskujący kolor matecznika. Niedźwiedź by ich nie zauważył, a co dopiero pilot wrażego aeroplanu.

Z romantycznego zamyślenia otrząsam się dopiero siedząc w zdezelowanym szynobusie na trasie do Głogowa. Pociąg paskudny, ale trasa ładna. Kiedyś przyjadę do Leszna tylko po to, żeby wsiąść w te zielone wagony schowane w ogromnej chmurze za parowozem. To będzie takie małe pójście do nieba.

Wyjeżdżałem z Gdańska w deszczu. Po kilku godzinach podróży trafiam na jakąś inną strefę. Wspólnie z niebem rozchmurzamy się, wspólnie z baziami rozkwitamy. Czuję się zjednoczony z przyrodą, co nie przeszkadza mi jednoczyć się z terkocącym pociągiem. Zgadzam się na wszystko (Konfucjanizm?).

Spektakl w Głogowie. Uczennica recytuje mój wiersz o podrywaniu barmanek. Potem rozmawiamy trochę i wszyscy są zdziwieni, że kwateruję tam, gdzie kwateruję. Znaczy w tym Głogowie. Ja jestem zdziwiony, że oni są zdziwieni, bo miejsce może mało wykwintne, ale przyzwoite i wygodne, jeno daleko od centrum. W końcu ja dowiaduję się (nadal zdziwiony), że jeszcze do niedawna w tym hotelu był dom publiczny, a oni dowiadują się (nadal zdziwieni), że już go nie ma. I tak się dziwimy, aż przychodzi pora na wizytę w gimnazjum i bibliotece w Jerzmanowej. Warsztaty dla młodzieży.

Robimy ćwiczenia z rymów niegramatycznych. Po godzinie rozmów, ćwiczeń, dyskusji widzę już poszczególne osoby a nie masę dzieciaków. Różne rodzaje wrażliwości literackich, poetów i poetki lirycznych, tekściarzy piosenek, lingwistów. W momencie, kiedy zaczynam mieć pomysły na poprowadzenie ich dalej, może nawet każdego indywidualnie - trzeba kończyć. Mam niedosyt i liczę na ich niedosyt. Ważne jednak jest przetarcie, warsztatów czeka mnie więcej w najbliższych dniach. Czuję, że każde kolejne pójdą lepiej.

Plan dnia jest na tyle luźny, że udaje się wyskoczyć na pół godziny do widocznego głęboko w tle nad dominującym sztafażem kościółka. Okazuje się gotycko - barokowym po przebudowach, ale powiadają ludzie, że i trochę romański. Rzeczywiście, apsyda tak charakterystyczna, że aż trudno w ten gotyk uwierzyć. Jeszcze ciekawsze wrażenie robi pięknie skomponowane lapidarium, a dokładniej mur przykościelny zrobiony z płyt nagrobnych i innych kamieni. Wytrzymuję jeszcze wizytę w środku łącznie z nie całkiem oficjalnym wdrapaniem się na wieżę (proszę nikomu tego nie mówić!), po czym pakujemy się do samochodu. Jerzmanowa to biegun ciepła na Dolnym Śląsku, a Dolny Śląsk to biegun ciepła w Polsce. Tak wynika z wszystkich map klimatycznych. Nie wiem co o tym myśleć, ale zaczyna mnie boleć gardło. Zdzieram je do końca na spotkaniu w Nowej Soli. Bardzo elegancka biblioteka, dostaję piękne zakładki do książek z moim zdjęciem i fragmentami wierszy. Kłócimy się z jednym facetem o Judasza. Porywam ze stołu puszkę napoju energetyzującego, bo nie wiadomo, co będzie wieczorem. I w ogóle jest miło, tylko chrypię jak Robert Smith. W nierządnym hotelu zasypiam prawie na stojąco. Wypijam butelkę Costieres de Nimes z nadzieją na efekt dezynfekujący. Organizm walczy, jeszcze się dobrze nie ściemniło, a ja już śnię, że ktoś mnie goni. Albo ja kogoś, albo obaj się.

Rano jest gorzej. Miało być lepiej, a jest gorzej. Po 15 minutach udaje mi się wydobyć jakiś dźwięk z gardła, które przepycham herbatą i ziarnistą bułką z salami. Optymizm wraca, brzmię jak wczesny John Wetton. O 9.30 wchodzę do gimnazjum w Kotli. Standard. Na korytarzu dzieciaki wielkimi oczami piszczą wniebowzięte, „oooooo, Einstein!”. Zawsze tak jest, w liceach już nie krzyczą, chociaż pewnie by też chcieli. Nadal mam wrażenie, że szkoła jest niezupełnie narzędziem edukacji, raczej socjalizacji. Zjadam herbatkę, zasiadamy w bibliotece i tym razem ja zdziwiony - jest ze czterdzieści tych dzieciaków. Znakomicie. Żeby tak połowa tej liczby przychodziła na spotkania autorskie dla dorosłych. Po 10 minutach chyba zaczynają lubić Einsteina i proponuję ćwiczenie z puszką, co ją dzień wcześniej wyniosłem z biblioteki w Nowej Soli. Wychodzi fantastycznie. Puszka okazuje się być czymś, o co bym jej nigdy nie posądzał. Jestem zaskoczony, jak łatwo wydobyć z tak młodych ludzi pokłady wyobraźni czysto poetyckiej, nieskrępowanej i wybitnie indywidualnej. Właściwie nie ma słabych rozwiązań zadania. Jedni z nich nie wiedzą jeszcze, że mają podejście heurystyczne, inni - że fenomenologiczne. Nie wiedzą, że z puszki wylazł im Białoszewski albo Poświatowska. Wszystko jest świeże, nie szkolne, bo nie mają z czego kalkować. Takich rzeczy w szkole nie omawia się jako poezji. Puszka nie jest patriotyczna ani narodowowyzwoleńcza, nie jest pielgrzymem, emigrantem, Chrystusem wszystkich puszek. A jeśli nawet się nim staje - autorzy kolejnych metafor sami zauważają ich odkrywczość. Wszak puszka - emigrant, samotnik, mnich, odwrócona studnia, puszka cierpiąca, to już nie ta sama puszka, to jakiś nowy kawałek świata. Ani ten własny, znany dotąd, ani ten mickiewiczowsko - norwidowski. Chyba zrozumieli. Ziarno zasiane. A raczej puszka. Niechaj kiełkuje. Wychrypuję jakieś podziękowanie i wyjeżdżamy przez tę długą i wąską, intrygującą miejscowość, w której nie oglądam ani zamku, ani zabytkowego kościoła, ani nawet budynków świetnie nadających się na zdjęcia. Czuję tylko narastającą gorączkę i kaktusa w gardle. Wypiłbym ten napój z puszki, ale to grozi śmiercią, a poza tym za chwilę następne spotkanie.

Biblioteka w Polkowicach wygląda jak fragment statku kosmicznego, takiego co się leci przez całą galaktykę i musi być wielka biblioteka, ogród botaniczny i kort tenisowy. Przeszklenia, multimedia, komputeryzacja, nagłośnienie, sale konferencyjne. Wyposażenie i organizacja wzorowe, tak powinno być w całym kraju. Wieje jakimś mocno oficjalnym profesjonalizmem i trwa chwilę, zanim się rozkręcę z wykładem, a potem ćwiczeniem z tą samą puszką (a słucha mnie prawie czterdzieści osób, młodzież gimnazjalna i licealna). Ostatecznie jednak wychodzimy zaprzyjaźnieni. Wypijam trzy herbaty, mam ze czterdzieści stopni, w gardle czuję krew. Przede mną kolejne półtorej godziny, spotkanie z dorosłymi. Rozmawiamy o historiach beskidzkich, temat zawiązuje się sam, sam sobie znajduje ujścia i zatoki. To nie pierwsze miejsce na tej trasie i nie ostatnie, gdzie poetę traktuje się jak istotnego gościa. I nie ma żadnej próżności w tym co myślę i piszę. Nagwiazdorzyłem się w życiu, podium, scena, reflektory, ochy i achy wpisały mi się gdzieś w naturalny puls istnienia. Przestały schlebiać ambicjom, przestały w ogóle robić wrażenie. Chodzi o coś zupełnie innego. Poezja stała się marginesem już nie tylko kultury, ale i literatury. Poeta - dziwakiem, niechcianym, nieopłacalnym, nie mogącym przyciągnąć tłumów jak na przykład doktór z telenoweli czy podróżnik, który pokaże slajdy z hipopotamem. Ta estyma, z którą mnie przyjmowano jest hołdem dla poezji, a nie dla mnie, dobrą prognozą dla kolejnych przyjeżdżających, dowodem, że jest o co walczyć i w co wierzyć. Jest dla kogo i po co pracować. Jest sens zdzierać gardło (po trzecim spotkaniu w piątek plułem krwią do zlewu). Dostałem między innymi piękny i cenny, kolekcjonerski album z przedrukami starych pocztówek z Polkowic. Niby mało istotna książka dla mało interesujących się historią tego skrawka ziemi. Jednak zastanowiło mnie - autor poświęcił wiele lat na opracowanie dzieła pod każdym względem kompletnego i pięknie wydanego. Mógł robić co innego. Ale zrobił właśnie to, czego prawdopodobnie bez niego by nie zrobiono wcale. Tu, w tym wycinku świata było właśnie to do zrobienia i ktoś się podjął. Bo wierzył, że właśnie to ma sens. I jest to rodzaj wiary, w który wierzę.

Spędzamy przesympatyczny wieczór w jedynym (jak mnie zapewniają) głogowskim pubie, tylko to gardło... Leci jakaś meksykańska melodia, a ja mam dziwne wrażenie, że jestem w Alamo. I dobiega mnie marsz podrzynania gardeł. Piję grzańca, ryzyk - fizyk. Wyleczy albo zabije. W sobotę rano jestem przez chwilę całkowicie pewien, że zabiło. Ale nie, nie, jednak jest nieźle. Wieczorem leczyłem się jeszcze butelką Moulin-a-Vent, odzyskuję sympatię dla Francuzów. Że też w moim wieku (no, nie przesadzajmy, ale jednak to już nie jest 14 lat...) i z moim nie bardzo prowadzeniem się nadal potrafię zajechać chorobę na śmierć - a nie odwrotnie. Widzimy się jeszcze z Piotrem Mosoniem i Izą Matuszewską w bibliotece głogowskiej. Zrobiliśmy dwugodzinne warsztaty dla młodzieży z gorącą dyskusją, sporami, argumentacją, która zmusiła mnie do wysiłku i wyszlachetnienia poglądów. Młodzież ma gigantyczny potencjał twórczy, często skażony szkołą lub wychowaniem, ale wystarczy nieco zmienić scenerię - nabiera świeżości, życia, cech indywidualnych. Wtedy właśnie trzeba go ratować, zanim się upodobni do jakiejś średniej statystycznej z przyrody i czasu.

Wyjeżdżam z Głogowa w deszczu. W Inter City pierwszej klasy nie działa regulacja ogrzewania, w kiblu leje się woda z sufitu. Na korytarzu stoi jakiś chudy wąsacz, dopija czwarte piwo i dopala czwartego papierosa. Proszę go o przejście w mniej nawiewne miejsce. Niezadowolony wraca z całym asortymentem do przedziału dla niepalących, który zajmuje sam w całości. Kontrola biletów. Proszę konduktora o jakąś ingerencję w komputer pokładowy, bo gorąco jest nieznośne i trudne do wytrzymania. Konduktor odpowiada, że „nie jest za gorąco”. Warczę, że ja wiem lepiej jak mi jest, a regulacja nie działa. Konduktor zaczyna działać. Wyłącza ogrzewanie w całym wagonie, po czym tłumaczy się chudemu (widocznie kumplowi) z piątym piwem i piątym papierosem, że musiał. To znaczy, że przemyca kumpla w pierwszej klasie, ale w jego przedziale ogrzewanie zacięło się w drugą stronę, czyli nie grzeje wcale. Stąd kanar próbował ugotować resztę wagonu, żeby tego gościa trochę docieplić. Jutro będzie narzekał, że państwo go okrada, że trzeba wytępić komunę. Zasypiam.

Po kilku godzinach podróży trafiam na jakąś inną strefę. Rozchmurza się, kwitną bazie. I ja rozchmurzam. Robi się śliczny, słoneczny dzień. Zupełnie jak z jakiegoś wiersza gimnazjalistki.


Dziękuję Izie i Piotrowi za piękną organizację całej trasy oraz Francuzom za ich dezynfekujące wina. A także wszystkim dyrektorom szkół i bibliotek, którzy chcieli mnie gościć.

Sławomir Płatek

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.