W najnowszym numerze...

×

Wiadomość

Failed loading XML...

Lublin, impreza Miasto Poezji 2011

Spotkanie z Wojciechem Wenclem (w kawiarni Między Słowami) zaciekawiło mnie podwójnie. Po pierwsze z powodu poezji, za którą gość wieczoru dostał sporo nagród i słów uznania. Po drugie z powodu atmosfery permanentnego skandalu otaczającego jego osobę. Skandale są co prawda rzeczą błahą, ale jednak dzielą się na barwne (np. kogo ostatnio przeleciał znany aktor) i niesmaczne (np. polityczne albo religijne). Cóż, do odważnych świat należy i pomimo pewnych pojawiających się tu i ówdzie niesnasek, postanowiłem z powodów poetyckich i poznawczych zajść właśnie tam, gdzie jak wspomniałem - zaszedłem.

Wencel zaczął od niezłych wierszy. Były liryczne, ale też ciężkie, naturalistyczne. Z czasem pojawiły się tony polityczne, religijne, w końcu - agitatorskie. Odniosłem wrażenie, że jest w tym autorze jakiś rodzaj nieświadomości. Talent i warsztat poetycki bez wątpienia wysokiej próby, ale im bardziej jego wiersze mają wyznaczone jakieś tam zadania, tym są słabsze. Im bardziej angażują osobiście piszącego, im silniej mają na celu oddziaływać, namawiać, potępiać - tym bliżej im do artystycznego poziomu wczesnej Szymborskiej, tylko nagonka służy innej opcji politycznej. Nie trzeba dowodzić, że „słuszność” i „niesłuszność” nie czyni żadnej poezji wielką lub małą. Wiersz pisany dla Lenina językiem „och cudowny wodzu narodu” jest nie tylko godny potępienia politycznie, ale i literacko. Takich zapaści poetyckich Wencel pokazał co najmniej kilka, z tą różnicą, że bohaterem najsłabszych jego wierszy nie był Lenin, a inni politycy. Nie wnikam, czy „słuszni”, czy „niesłuszni”. To nie jest artykuł polityczny.

Szczęśliwie przed rozpoczęciem dyskusji na samo zakończenie czytania pojawiły się bodajże ze dwa wiersze, w których Wencel znów pokazał, że kiedy myśli o poezji, robi dobrą poezję. Co potem? Cóż, jak wspomniałem - no risk - no fun. Przyszedłem zobaczyć egzotykę i dostałem egzotykę. Autor przeszedł do bardzo osobistych wynurzeń religijnych, opowiedział o wspólnocie, do której należy. To jeszcze było w sumie ciekawe, inność jest ciekawa, a jestem z natury zainteresowany innościami i biorę je w całości. Niesmak pojawił się dopiero wtedy, kiedy gość wieczoru nabrał chęci do czegoś w rodzaju ewangelizacji. Zaczął tłumaczyć jak być lepszym katolikiem i inne podobne rzeczy, które nie tylko z poezją nic nie mają wspólnego, ale powinny być kierowane głównie do osób zainteresowanych tym osobiście. Innymi słowy - dopóki Wencel opowiadał o swoim prywatnym doświadczaniu rzeczywistości, było ciekawie. W momencie, kiedy potraktował publiczność jako członków swojej wspólnoty (jak sam stwierdził - należy do którejś z niszowych wspólnot katolickich), poczułem się do czegoś namawiany. Wbrew woli implementowany w jakąś nie moją rzeczywistość.

Padło też kilka stwierdzeń, z którymi - łagodnie mówiąc - można by polemizować. Choćby, że „poeta powinien mówić do swojej wspólnoty” (autor miał na myśli wspólnoty narodowe, światopoglądowe, być może też inne). Mówił w ogóle o wielu rzeczach, które poeta powinien. Ani raz nie padła deklaracja, że poeta powinien pisać jak najlepsze wiersze, było za to sporo o zobowiązaniach względem określonych partii politycznych, ugrupowań religijnych, grup etnicznych (użyłem liczby mnogiej ze zwykłej kurtuazji publicystycznej, poeta mówił w liczbie pojedynczej). Uzasadnienie? Tu problem. Argumentacja sprowadzała się do zdań cyt. „ja nie mogę zrozumieć”, „nie powinno się”, „ja sobie nie wyobrażam”, „jak można”, „to są zabawy dzieci”, „ja się nie zgadzam”, „lubię”, „nie lubię”, po czy następowała rzecz, której autor np. nie rozumie, nie lubi itd. Inne argumenty uzasadniające wspomniane powinności poetów nie padły.

Równie egzotyczne były komentarze do opinii krytyków. O ile, jak wspomniałem, osobiście lubię wiele z wierszy Wojciecha Wencla, niektórych nie cenię, innych nie rozumiem, to jednak uważam go za ciekawego poetę, którego warto czytać. Jednak nie każdy krytyk ma o nim dobre zdanie. Co na to autor? Powiada, że krytycy, którzy stawiają mu zarzuty „nie rozumieją” jego wierszy, a ci, którzy go chwalą - „rozumieją”. Być może rozwiązaniem problemu „nie rozumienia” poetów przez krytyków byłoby dołączanie do tomików jakiejś instrukcji z poprawną interpretacją utworów. Jeśli oczywiście jest to faktycznie problem.

Na prywatne dyskusje nie miałem ochoty. Przyszedłem głównie jako obserwator, badacz rzeczywistości. Powiem więcej. Gdybym sam robił podobny festiwal, również zaprosiłbym gości stawiając na różnorodność, może nawet egzotykę. Świat jest barwny i ciekawy. To nie jest kwestia zgody i niezgody, poparcia i sprzeciwu. Trzeba go oglądać. Trzeba wiedzieć, po prostu wiedzieć, że są ludzie uważający, że naród składa się głównie z osób głosujących na jakąś partię polityczną, a inni może są narodem, ale niekoniecznie (podobnie jak w czasach Jezusa, Samarytanin niekoniecznie był bliźnim). Trzeba wiedzieć, że można lubić wiersze kogoś, kto inaczej głosował. Trzeba wiedzieć, że świat jest wielki, większy niż się śniło filozofom. I trzeba też wiedzieć, że świat jest mały. Dzieli się na dwie łatwe części: „my” i „oni”, a „my” jesteśmy w ostatnim bastionie z Nieboskiej Komedii otoczonym przez „nich” i życie staje się takie dojmująco proste. To wszystko trzeba wiedzieć.

Dlatego warto chodzić na spotkania autorskie. Z Wojciechem Wenclem też.

Sławomir Płatek

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.