W najnowszym numerze...

×

Wiadomość

Failed loading XML...

Będąc młodym organizatorem spotkań autorskich poetów zauważam ostatnio pewną prawidłowość. Otóż niezależnie od tego, kogo zapraszam – znanego i cenionego czy też mniej znanego i jeszcze nie tak cenionego albo też zupełnie nieznanego i nie wiadomo w ogóle czy cenionego – liczba widzów oscyluje wokół stałej, magicznej liczby 10 (słownie: dziesięć). Kiedy liczba widzów przekracza ową granicę, moja dusza młodego organizatora spotkań autorskich rwie się do nieba. Na ogół jednak dusza moja tkwi w szarym przyziemiu, otrzeźwiana widokiem pustych krzeseł i serwet smętnie zwisających z niezagospodarowanych stolików.

Zachodzę w głowę co może być przyczyną tego stanu rzeczy. Czy niedbałość, a niekiedy wręcz ignorancja instytucji odpowiedzialnych za stronę promocyjną i logistyczną przedsięwzięcia? Całkiem niedawno zdarzyło mi się zaprosić w moje strony pewnego wciąż jeszcze młodego, a już uznanego poetę z północy. Ośrodek z „kulturą” w nazwie wydrukował zaproszenia, plakaty, dał zawiadomienia do mediów. Świetnie, tylko że na każdym z tych zaproszeń, plakatów i zawiadomień widniało błędnie napisane nazwisko mego gościa. Stoimy sobie przed lokalem, w którym za chwilę ma zacząć się spotkanie, zaciągamy miłym, bo dozwolonym jeszcze dymkiem (ja już tylko biernie), kiedy nagle mój gość kieruje swój wzrok na plakat przylepiony do szyby okiennej. „Ale to nie ja” – mówi. „Może zaszła jakaś pomyłka i wystąpić miał ten tu... (tu pada przekręcone nazwisko)”... Oczywiście, mój gość to człowiek dowcipny i zdystansowany, ale ja i tak najadłem się wstydu i za ośrodek z „kulturą” w nazwie, i za siebie, boć przecie nazwiskiem swoim firmuję całe przedsięwzięcie. Powie ktoś – drobiazg, głupstwo, każdemu zdarza się pomylić literkę w czyimś nazwisku. Może rzeczywiście się czepiam... ale jeśli taką ignorancją popisują się ludzie (cały łańcuszek ludzi, bo musiano go uruchomić, żeby wyprodukować te wszystkie materiały, hmm, promocyjne) jeśli więc taką ignorancją popisują się ludzie OBOWIĄZANI znać nazwiska przynajmniej najważniejszych polskich poetów współczesnych, to czego mogę oczekiwać po tych NIEOBOWIĄZANYCH, tych na których liczę organizując wieczorki autorskie dla poetów z obwarzanka i interioru naszej Pospolitej Rzeczy?

Spadek, drastyczny spadek poziomu ogólnego wykształcenia (starsi powiedzieliby ogłady) naszego społeczeństwa jest faktem. Nie będę zagłębiał się w jego przyczyny, ale z pewnością jedną z nich jest nieszczęsna reforma edukacji, nakierowana na zdobywanie przez nauczycieli kolejnych stopni zawodowego awansu, choć lekceważąca konieczność wdrażania uczniów do korzystania z kultury, nie tylko popkultury. Jedynymi przypadkami, kiedy na spotkanie z poetą przychodzą nauczyciele i ich uczniowie, są spotkania organizowane w szkołach, względnie w bibliotekach, ale w godzinach lekcyjnych. Z ostatnim dzwonkiem z grona pedagogicznego ulatuje wszelkie zainteresowanie poezją współczesną, a więc i poetami współczesnymi.

Nie chcę wyjść na jednego z owych zgryźliwych starców z loży, którzy w „Muppetach” złośliwie komentowali świat. Po prostu żyję już na tyle długo, aby pamiętać spotkania z poetami, podczas których sale były pełne. Te same sale, które dzisiaj świecą pustkami, nawet jeśli jest okazja posłuchać poety z pierwszych stron (może nie gazet, ale pism literackich). Czyżby od tamtego czasu stało się coś, czego my – organizatorzy i uczestnicy spotkań autorskich – nie zauważyliśmy? Podrywanie dziewcząt „na poetę” rzeczywiście trąci dziś obciachem, nie sprawdzałem ostatnio co dziś działa na dziewczęta najskuteczniej, ale intuicja podpowiada mi, że wcale nie Wojaczek czy Stachura, nawet własny tomik to dziś bardziej przejaw niepotrzebnego wariactwa niż przepastnego wnętrza, w którym można przepaść z kretesem. Poezja nie działa, poezja nie jest sexy, poezja to domena topniejącej garstki pasjonatów – trochę masochistów, trochę misjonarzy, a trochę frustratów. W nastawionym na sukces, pragmatycznym do bólu współczesnym świecie taka postawa znajduje coraz mniej naśladowców.

Ale odwróćmy teraz kamerę i niczym bohater mojego ulubionego filmu Kieślowskiego „Amator” skierujmy ją na nas samych. Czyż nie zadowalamy się imprezami poetyckimi, na których czytamy swoje wiersze innym poetom, względnie zaprzyjaźnionym recenzentom? Czyż nasz horyzont, że tak powiem społeczny, społeczne widzenie roli poezji, nie wykracza poza doraźną promocję poszczególnego tomiku? Czyż nie daliśmy sobie już dawno spokoju z zaangażowaniem? Samo słowo „zaangażowanie” zostało skompromitowane poprzez sprowadzenie go do czysto politycznego wymiaru. Ale czyż sam fakt pisania, publikowania nie jest już jakimś zaangażowaniem w rzeczywistość? Dlaczego więc wmawiamy sobie nieustannie, że poezja nic nie musi, nikogo nie ocala, że poezja to po prostu jeszcze jedna oferta w Wielkim Salonie Wyprzedaży Wszystkiego?

Widzę przykłady takiego podejścia do poetyckiego powołania. Choćby Radosław Wiśniewski i jego akcja „Poeci dla Tybetu”. Choćby założony niedawno przez Wojciecha Wencla blog z „wierszami smoleńskimi”. Żyjemy nie tylko w świecie materii. Zwłaszcza my, poeci, żyjemy też w świecie idei. To im poświęcamy nasze najlepsze lata. Odwracając się od nich, na rzecz „gry szklanych paciorków”, niszczymy własne środowisko naturalne.

Już chciałem zamykać ten plik tekstowy, kiedy fejsbuk zamrugał powiadamiając o notatce księdza Franciszka Kameckiego, poety z Gruczna. Donosi grucznieński proboszcz, że na dwóch ostatnich spotkaniach miał po 50-60 czytelników i sprzedał po 20 książek. Tłumiąc zazdrość zawołam: jeszcze nie wszystko stracone, magiczna dziesiątka jest do przeskoczenia (chyba)!

Jarosław Jakubowski

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.