W cieniu tragedii – Jeanne Hébuterne
Tę część życia krótkiego, zaledwie dwudziestojednoletniego życia francuskiej artystki znają wszyscy. Niewiele osób pamięta jednak, że chociaż nigdy nie dorównała sławą swojemu ukochanemu, a jej przedwczesna śmierć sprawiła, że jej talent nie mógł w p...
O tym jak startować w konkursach poetyckich
×

Wiadomość

Failed loading XML...

Pojechałem do Katowic i o mało nie umarłem.

Pojechałem do tych ich Katowic i nie dlatego o mało nie umarłem, że po mnie Krzysztof Uniłowski na dworzec katowicki główny wyszedł, a nie rozpoznał i nawet chorągiewką nie machał. Ani że i ja jego podobnie jak on mnie nie rozpoznałem i musiałem pieszo o własnych nogach i wedle własnej przyrodzonej dezorientacji nawigować w stronę Hotelu Asystenta, który się na ulicy Paderewskiego znajduje, za którą to ulicą według mojej mapy już tylko leony i niedźwiedzie.

Szczęściem w Katowicach leony i niedźwiedzie o rzut beretem od dworca głównego się znajdują, więc się uwinąłem raz dwa i w Hotelu Asystenta na Paderewskiego stanąłem, nie bacząc na okoliczne bestiarium, a że to była część hotelu gościnna, to z miejsca zapytałem – jako że „zapytywanie jest pobożnością myślenia” – czy aby w tej części gościnnej jakieś części ku paleniu są wydzielone, a że były, a ja palę z rzadka, to udałem się wprost do pokoju na spoczynek, gdzie czekał już na mnie aktor hollywoodzki William Hurt, udający z głupia frant Tomka Cieślaka z Łodzi, że niby referat będzie wygłaszał na tutejszym Uniwersytecie jako i ja. Niech mu będzie, pomyślałem, zobaczymy, co z niego za aktor – i nagabywany jeszcze telefonicznie przez Krzysztofa Uniłowskiego, zdążyłem go poinformować, żeby już na tym dworcu tak nie wystawał, bo jeszcze sobie co ludzie pomyślą, po czym grzecznie zasnąłem.

A jak grzecznie zasnąłem, tak grzecznie rano wstałęm i udałem się – z tym, że po śniadaniu – razem z Williamem Hurtem i jeszcze dwiema aktorkami hollywoodzkimi na Plac Sejmu Śląskiego w celu wzięcia udziału w konferencji naukowej.

Szczęściem Plac Sejmu Śląskiego okazał się znajdować rzut beretem od Hotelu Asystenta na Paderewskiego tudzież rzut beretem od Dworca Głównego, od tego zaś, jako się rzekło, taki sam rzut do tegoż hotelu – i w ogóle w Katowicach całkiem przystępnie się po całym mieście beretem rzuca, zwłaszcza jeśli kto przyjezdny.

Pojechałem tedy do tych ich Katowic i nie tylko nie umarłem, ale i żywy do Legnicy wróciłem – chociaż przez Mikołów – a nie tylko żywy, ale i sowicie obdarowany. A było to tak.

Porzucawszy sobie w Katowicach beretem do woli, wstąpiłem w progi tutejszej Alma Mater, a konkretnie w progi sali nr 418 czy też 403, gdziez miejsca – tj. po okazaniu dowodu wpłaty – wręczono mi gustowną torbę/torebkę/teczuszkę konferencyjną opatrzoną napisem: „Uniwersytet Śląski w Katowicach. www.us.edu.pl”, a w niej: folder reklamowy opatrzony powyższym napisem, kapownik większy opatrzony napisem, kapownik mniejszy opatrzony napisem, długopis i ołówek opatrzone napisami, brelok opatrzony napisem, takie coś, co się wiesza na szyi, opatrzone napisem, a nadto identyfikator opatrzony napisem, tytułem konferencji, moim imieniem nazwiskiem oraz zupełnie zbędnym dodatkiem: Uniwersytet Wrocławski.

A kiedy zobaczyłem, iż identyfikator ów można było przyłatać do siebie na trzy różne sposoby – przypiąć agrafką, potraktować „na żabkę” albo powiesić na czymś, co się wiesza na szyi – czym prędzej schowałem go w kieszeń, jak to mam w zwyczaju.

Jeśli chodzi o mnie, poczułem się tymi prezentami tak usatysfakcjonowany i doceniony, że mógłbym spakować manele i wracać do Legnicy.

I już się miałem właściwie zbierać, ale że miałem na tę okoliczność wysmażony godny roztrząsania referat, w którym rozważone zostały najwyższego rzędu i uroku zagadnienia, postanowiłem zostać i go jednak przeczytać. A przy okazji posłuchać tego, co mają do przeczytania i powiedzenia mądrzejsi ode mnie – zwłaszcza tutejsi – na podobne tematy. Ostatecznie skoro już jechałem przez pół Polski busikami i pociągami po te wszystkie breloki, to mogę i o konferencję przy okazji zahaczyć.

Zajęło mi to słuchanie razem pięć dni, po czym zatańczyłem w „2b3” z panną Madzią na odchodne – iżby nie stracić do cna kontaktu z rzeczywistością – i pojechałem do Mikołowa.

I dopiero tam o mało nie umarłem.

W Mikołowie mieszkają bowiem poeci – nie zaś uczeni – a z takimi to lepiej na piwo nie chodzić.

Grzegorz Tomicki

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.