W najnowszym numerze...

×

Wiadomość

Failed loading XML...

Przypominam sobie właśnie, bez istotnych szczegółów, jakieś spotkanie z profesorem Włodzimierzem Strumiłło, tutaj, na Ziemi Lubuskiej (a było tych spotkań wiele); nie pamiętam nawet, czego to „jakieś” spotkanie dotyczyło, ale mam przed oczyma „odtworzony”, na skutek impulsu hasła „Ludzie znad Narwi”, obrazek (ze stołu, biurka, półki z książkami) lakierowanej okładki albumu, bodaj fotograficznego, malarskiego (nie wiem, bo nie zajrzałem do środka). „Narew” – taki tytuł widniał na winiecie. Teraz już… dociekłem, że chodziło o publikację Wiktora Wołkowa „Narew” z przedmową (właśnie!) Strumiłły. Otóż… Narew. Dlaczego nie skojarzyłem od razu, że to ta sama Narew, którą znałem z odmiany: Narwi, Narwią. Ale ten mianownik: Narew; zabrzmiał dość egzotycznie, żeby nie powiedzieć obco, ale nie w ksenofobicznym kolorze; raczej ta… „nieodmienna” Narew kusiła tajemnicą (przynajmniej językową).

W innym już czasie, w innej przestrzeni (bodaj w Gdyni; tej… Gdyni, z najkrótszą „wielkomiejską” historią w rozpoznanym przeze mnie świecie, mieście bez właściwych archetypów) słuchałem czytającego swoje „postmodernistyczne” wiersze Wojciecha Roszkowskiego (urodzonego w Białymstoku, ale utożsamionego i zakochanego z wzajemnością w Tykocinie), kiedy doszczętnie mnie zaskoczył (zmylił?) akcent poety, nieomal „bliźniaczy”, choćby przypuszczalnie, Mickiewiczowi albo Piłsudskiemu. Na to nałożyła się lektura „Ziemca” Kazimierza Brakonieckiego (obsesyjnie infiltrującego „metafizykę miejsc”, uwikłanego w „syndrom wykorzenienia”, obnażającego dwuznaczności pojęcia „wielokulturowość”. Potem zacząłem szybką „podróż” lekturową z zachodu na wschód (i… odwrotnie); a więc „lubuski” Zygmunt Trziszka, którego wczesną twórczość zbyt pochopnie określono jako repatriancką; to dzięki niemu wszyscy urodzeni tutaj, już po 1945 roku, poznawaliśmy „smak i zapach” dawniej wschodnich rubieży Rzeczypospolitej. Dla Zygmunta Trziszki był to zawsze smak „wykorzenienia”; dla tych, innych, nas (nieprzesiedlonych, acz z rodzicielskim piętnem repatriacji) pozostał nie mniej uwierający, ale tylko „posmak”… jakiegoś osobliwego dziejowo przesunięcia mapy. Ten „posmak” doskonale wykoncypował w swojej poezji Krzysztof Fedorowicz, nakładając wszystkie przesiedleńcze resentymenty na współczesną i tamtą, „poniemiecką”, rzeczywistość. Oczywiście dla mieszkańca… dajmy na to Łomży takie „rozkojarzenia” wydać się mogą nazbyt egzotyczne, może nawet ekscentryczne, ale tłumaczy się to najprościej potrzebą odpowiedzi na pytanie: kim jestem i skąd przyszedłem? Łudzę się, że jeśli nawet tylko z lotu ptaka przyjrzę się Narwi, może protetycznie zaadoptuję stosowne poczucie… tożsamości; ucząc się od „Ludzi znad Narwi”, tego, co twórczo „wygnało” choćby Wojciecha Roszkowskiego „do siebie”; choć jego Tykocin niby z „adopcji”, ale tak czy owak… rdzennej.

W jeszcze innym czasie, w jeszcze innej przestrzeni, w 2004 roku popłynęły Odrą i… Renem statki wycieczkowe z pisarzami (więc „wrażliwcami”) na pokładzie. Projekt opatrzono nazwą „Rzeki graniczne. Odra-Ren (Rijn)”. Popłynęli: Ewa Lipska, Henryk Bereska, Leszek Szaruga, Jerzy Łukosz, Olga Tokarczuk, Urszula Kozioł, Inga Iwasiów (i kilku mniej sztandarowych, miejscowych – lubuskich pisarzy). „Europę” prezentowali w pojedynkę Węgier, Ukrainiec i Holender. Ten ostatni (Hans Maarten van den Brink) przedstawił w miejscowej (zielonogórskiej) bibliotece fragment swojej prozy z Renem (właśnie) jako „podmiotem” narracji. Podobne teksty (z Odrą-symbolem) przedstawili polscy pisarze – z Olgą Tokarczuk przede wszystkim; część dzieciństwa spędziła bowiem w lubuskiej Klenicy, niejako „opodal” nadodrzańskich wałów przeciwpowodziowych. Nie zapamiętałem żadnego „symbolicznego”… poszumu rzecznych fal. Odra polskich pisarzy nie wezbrała więc symbolicznego nurtu. Poza tym, że jest rzeką zaiste… graniczną. Hans Maarten van den Brink, natomiast, bez powoływania się na jakąkolwiek nację, określił i opisał Ren, jako symbol „innowacyjnej” Europy; przeciwstawiając tę „płynną” (baumanowską?) symbolikę polskiej skłonności do… „ukorzeniania” swojej tożsamości. Można było to „przeczytać” jako wysublimowany (urojony?) konflikt między „paradygmatem romantycznym” (z polską lipą Kochanowskiego, dębem Bartkiem, rozdartą bodaj wierzbą Żeromskiego itd.) a ponowoczesną transgresją Europy? Niby, że można „zapuścić korzenie w rzece”; bo „wszystko jest płynne”?

Wojciecha Roszkowskiego po raz pierwszy „usłyszałem” więc w Gdyni; czytał swoje wiersze. Melodia języka Wojciecha Roszkowskiego nie powinna mnie dziwić; dziś „eksponowanie” odrębności (tożsamości?) językowej jest wręcz… trendy. Być może jest to jakieś remedium na globalną (już) unifikację? Jednak „odrębna” melodia (forma) komunikatu poetyckiego Wojciecha Roszkowskiego nie „pauperyzuje” uniwersalnych lęków, jakże dosadnie oddanych choćby w kilku linijkach wiersza tykocińskiego poety: opuściły nas ptaki./ odkąd osuszyli mokradła i wycięli lasy,/ zobaczyliśmy więcej –. Jakież to przewrotne i gorzkie; cóż takiego ukrywa się pod tym „więcej”?

Inny poeta, zielonogórski, Krzysztof Fedorowicz pyta w wierszu „Miejsce”: Miejsce, którego nie było, bo nie ma/ czy miejsce, którego nie ma choć było?// Czy wierzyć starym mapom, czy własnym zmysłom, czy miejsce ma cechy „transcendentne”? Pozornie można te pytania przyporządkować „opuszczeniu”, „osuszeniu” Wojciecha Roszkowskiego; gdybyśmy na chwilę zapomnieli, że obu poetów różni poczucie „tożsamości”. Roszkowski nie ma żadnych problemów z „miejscem”; w jego „więcej” być może nie ma nawet… transcendencji, bo jest „u siebie”, być może tylko niepogodzony „ze sobą”. Federowicz, i bodaj całe pokolenie urodzonych na „obcym”, ale… jednocześnie „swoim” (innego wyjścia nie ma, bo nikt sobie nie wybiera świadomie miejsca urodzenia) będą poszukiwali w „miejscach” jakiejś tajemnicy, ukrytego sensu w marzeniu o ciągłości – bodaj „plemiennej”.

Oby więc „Ludzie znad Narwi”, oby Wojciech Roszkowski „oduczył” mnie owej „potoczności”; obym zrozumiał, że moja tożsamość nie musi być „nizana” z wykorzenienia; bo, że niby już poeta Roszkowski, jako „postmodernistyczny sublimant”, ma tożsamość, „miejsce” –  z przyrodzenia, za darmo, za dotknięciem „boskiego palca”. Jednak ten „demiurgiczny” skutek trzeba dookreślić, ponazywać, utrwalić; może tylko… zapisać. Choćby dla tych wszystkich innych… wykorzenionych. Może nawet „obcych”, którzy za chwilę mogą zostać członkami „naszego plemienia”.

Czesław Markiewicz

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.