Drukuj

Swego czasu, w jednej z bardzo charakterystycznych knajpek łódzkich, uczestniczyłem w rozmowie redefiniującej tzw. dykcję łódzką. Chcąc rozgrzać atmosferę zadeklarowałem, że potrafię obudować teoretycznie tego „stwora”. Propozycję skierowałem pod najlepszy – jak się zdawało – adres (na odległość słuchu: Owczarek, Cieślak, Gawin; na odległość wzroku: Kocot). Nikt z powyższego nawiasu nie zareagował z pożądanym przez mnie entuzjazmem. Przeciwnie, odniosłem wrażenie, że nawet kawiarniana próba „stadnego okonturowania” miejscowego środowiska, jakby inkryminowanych obraża, albo tylko podważa niepodważalność poszczególnych indywidualności. Fakt! Jakoś nagle w ostatniej połówce dekady zaroiło się od „mocnych” łodzian. Na tyle mocnych, że zbędna im się zdaje jakakolwiek… wspólność (to aluzja do legendarnej „Wspólności” z Gdańska, po której ostała się w historii literatury niechby kategoria „nowej prywatności”). Bo do wspólnoty łodzianie się przyznają, a nawet ją… wyznają, przynajmniej w kontekście pozytywnie (pozytywistycznie?)  realizowanych „interesów literackich”. Choćby organizowania (bez podziałów na związki, stowarzyszenia, opcje itp.) wspólnych „pulsów”, „warsztatów”, „konkursów” i zwyczajnie nierzadko nadzwyczajnych promocji i dysput (choćby takiej, poprzedzającej rutynę wręczania laurów Sułkowskiego, o Białoszewskim – trzeba było niektórym przejechać pół tysiąca kilometrów żeby posłuchać tego, co powszechnie niesłyszalne na „Chamowie”; wcześniej „zmiksowano”, ze zrozumiałych względów doszczętnie, Tuwima – a to tylko przykłady wyciągnięte z felietonowo przykrótkiej pamięci).

Jednak, gdyby spróbować zdrapać z „dykcji łódzkiej” to, co po wierzchu wydaje się dęte, zostanie całkiem poważne pytanie, czy to tylko pojęcie marketingowe, czy już kategoria literacka? Przy niewielkim wysiłku można bowiem znaleźć jakieś wspólne rysy… programowe w poezji Kawczyńskiej, Owczarka, Gawina, Murowanieckiego, Gajdy, Kleszcza i jeszcze bliżej Tomaszowa (tak, jak można uznać, że piszący te słowa „programowo” bliski jest… Waśkiewiczowi, bo obaj „używają” w wierszach forsycji, magnolii i bzów – krzewów gromadnie występujących we wspólnie zamieszkiwanej onegdaj Zielonej Górze).

Trudniej byłoby zastosować „kwantyfikator pokoleniowy” (w sensie zbliżonej daty urodzenia). No bo jak uzasadnić „jeden wór” w przypadku Płusy i Strąka? Wszak ten drugi, choć leciwy, żywo (zażywnie?) tworzy „łódzką teraźniejszość literacką” (ale jakoś nie mieli problemu historycy literatury wrzucić do jednego „pokolenia” – Współczesności – Harasymowicza i Białoszewskiego).

Mają łodzianie regularnik w postaci „Arterii” (jak hybrydowcy „Integracje”, jak nowoprywatni „Litteraria”, jak nowofalowcy „Nowy Wyraz”). „Arterie” są jednak… otwarte – publikując choćby stały „kącik” gdańskiego Płatka. Otwartość „Arterii” to także redagowanie pozaśrodowiskowych tomów poezji. Otwartość łodzian, to także „kompaktowa” promocja tutejszego oddziału ZLP „gdańskiej” poezji Krauzego (poety kompletnie… ignorowanego w rdzennej topografii Zatoki Gdańskiej – poza jednym spotkaniem w cyklu „Miasto portowe”). Przy czym „otwarty” jest również Instytut Mikołowski – wypuszczając tomiki poetów spoza Śląska (Wojtyły, Gajdy). Biuro Literackie gromadzi wokół siebie potężną (!) grupę zgoła wybitnych twórców – skądinąd, jakby bez „wrocławskiego” zakorzenienia. Na marginesie, fenomenem tej instytucji literackiej jest wciągnięcie na sztandar tzw. starych poetów (Kierc, Zadura, Miłobędzka), równorzędnie „obsługiwanych”, jak ci „bosko” natchnieni młodością, przy okazji utalentowani, debiutanci. W Sopocie… funkcjonuje „Topos” – nie tylko, jako periodyk, ale także osobliwa instytucja literacka. Jednak nie mówi się ani o „dykcji biurowej”, ani „mikołowskiej”, ani „toposowej”. W „dykcji łódzkiej” – natomiast – pobrzmiewa jakiś osobniczy, albo inny, jakiś nowy, nierozpoznany ton. Są różnice przemawiające za… dykcją. Bo: Biuro Literackie zalatuje korporacją; Instytut Mikołowski pachnie koterią; „Topos” czuć zielonym suknem sali bilardowej. A „Łódź” jaka jest? Każdy widzi.

Mają łodzianie nawet rasowych „krytyków towarzyszących” (Cieślak, Kocot?). Niemal, jak „Wspólność” Chwina i Rośka, jak „Współczesność” Błońskiego, jak hybrydowcy Waśkiewicza, ba! jak katastrofiści Wykę. Szkopuł w tym, że łódzcy akademicy są przerażająco ambitni; wydaje się, że „usługowe” pisanie o miejscowych, z nutą uklepywania jakiegoś ujednolicającego sznytu, nieco ich zawstydza. Jednak są zdecydowanie „obecni” nieomal w każdej linijce wiersza powstającego/powstałego przy Piotrkowskiej i okolicach.

Czucie poezji jest w ogóle cechą „dyktatorów” z Łodzi. Czucie – jest po prostu nieustannym, mądrym gadaniem o poezji. Dyktatorów, bo zaczynają powolutku dyktować warunki pozostałym stadom literackim. Łodzianom brakuje jeszcze tylko jakiejś… statuetki (Nike, Silesiusa, Orfeusza?) czy czegoś w podobnym rodzaju (oby literackim, a nie nieprzykładnie obyczajowym). Tyle, że w przypadku osobników z łódzką dykcją, ten ciężar traktowany pewnie będzie jak zwykle niezwykle indywidualnie (znowu).

Wróćmy w końcu do wyróżników statutowych domniemanej „dykcji” – z zastosowaniem podręcznikowych kryteriów (a’ la profesor choćby Sławińska); więc: przeżycie pokoleniowe. Ten archetyp możemy sobie całkiem darować. Chociaż na wypadek „przywództwa” programowego Kacpra Płusy (na przykład) strach pomyśleć na co by padło – aczkolwiek wtajemniczeni Polacy naprawdę mogą się łatwo domyślić idei takiego „przywództwa”.

I można by w  nieskończoność stosować klasyczne, wyciągnięte z zagrzybionej biblioteki, kryteria definiowania kategorii wspólnoty literackiej. Niby w Łodzi mają wszystko, co niezbędne żeby ogłosić oto powstanie nowego ruchu, nowej generacji, nowego nurtu, fali – dykcji wreszcie. A nikt się nie kwapi, nikogo nie kusi taka nobilitacja, choć jest ona niby na wyciągniecie… pióra. Ale, któż dziś używa do tego pióra? Ponadto, nie ma przeciwko komu tworzyć, aż tak bardzo okupionej ograniczeniem indywidualności, wspólnoty. Chyba więc mają rację ci, którzy „dykcję łódzką” widzą, jako tego ducha, co jest, a jakoby go nie ma. Co i straszy i śmieszy; być może i rajcuje, ale już tuż za łódzkimi rogatkami.

Bo jest ponad wszystkie wątpliwości jedna absolutnie wspólna ścieżka, po której idą, drepczą, biegną, latają łodzianie – zwornikiem tych wszystkich pojedynczych indywidualności, zbijających ich w bardzo atrakcyjną masę jest… miasto. Miasto Łódź. I dopiero od tego miejsca powinienem wszcząć raban o „dykcję łódzką”. Nawet, jeśli jest „fikcją łódzką”. Wszak „fikcja” jest konstytucją literackiej opowieści. Bo jeśli takie pojęcie, nie kategoria jednak, jest uprawnione, to tylko/aż w tym kontekście, w takiej konotacji. Miejskiej. Do bólu łódzkiej. Magicznej. Tajemniczej. Nieodgadnionej. Nieopisanej po nowemu. Do której pasują nawet anegdoty poetyckie łódzkiego Macierzyńskiego. W innej optyce „dykcja łódzka” jest pojęciowym seplenieniem. Żeby to jednak udowodnić musiałbym nazywać się (na najlepszy z brzegu przykład) Przemysław Owczarek. Ten łodzianin ma Łódź nie tylko w głowie, ale i w… żołądku. I tyle. A najzabawniejsze jest to, że jakby tego wszystkiego nie przekręcać Łódź zawsze będzie w samym środku (mapy naszej kochanej, wszak też nieliterackiej).

Czesław Markiewicz

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.