W najnowszym numerze...

×

Wiadomość

Failed loading XML...

Z czasów, kiedy w moim czasie, pewien „poeta przeklęty” określał, jaki powinien być koniec poezji, pamiętam, że nosiliśmy jego podobiznę w klapach obowiązkowych marynarek szkolnych. Konkretnie marynarki były licealne, a w czasowniku „nosiliśmy” ukrywało się nas (konkretnie) dwóch osobników, którzy z powodu braku pieniędzy kradli tomiki poetyckie w księgarniach albo przepisywali te wypożyczone z biblioteki (głównie tzw. klasykę: Cendrars, Baudelaire, Rimbaud, Aragon, Eluard itp. popaprańcy, „dający świadectwo”). Wzmiankowany poeta nazywał się (oczywiście) Rafał Wojaczek. Z jego wizji „końca” najbardziej trafiał do naszej świadomości, której za żadną cholerę nie nazwalibyśmy jeszcze „społeczną”, wyimek: „koniec poezji winien być niegramatyczny”. Pytanie: czy noszenie zdjęcia poety w klapie marynarki, było wyrazem czegokolwiek bardziej zewnętrznego, niż fascynacja „nieprzystosowaniem”, tęsknotą za przeciwstawieniem się ustalonemu raz na zawsze jakiemuś tam „porządkowi” i w ogóle przejęciem się jakimiś „igraszkami” nawet z kompletnie „aspołeczną” śmiercią – odłożyło się w czasie, jakby samo, bo przecież, kiedy ma się naście lat czas jest kategorią całkiem abstrakcyjną.

Ale już po 1976 roku, kiedy w poezji polskiej pojawiły się widoczne i czytelne ślady „dawania świadectwa” elektryzowały już nieco bardziej „społeczne”… cytacje, choćby: „w fabrykach udajemy smutnych rewolucjonistów”, „podtrzymując radosne pozory trwania pochodu”, czy „my wiemy, co zrobiono z naszymi meblami, z naszych mebli wymeblowano mównice”. Nawet, jeśli tego typu „świadectwa” pojawiały się oficjalnie, w oficjalnie wydawanych tomikach. Wtedy mogliśmy tylko podejrzewać, dziś to już wiemy, że owa „oficjalność” była radością garstki fascynatów, i w sensie społecznym nie miało to wpływu na tzw. nastroje (społeczne). Zresztą już wtedy „zmęczenie literatury” dawało o sobie znać i tzw. nurt nowofalowy przepoczwarzał się przecież w strumienie tzw. nowej prywatności (z całym dobrodziejstwem „głębokiego baroku”, „wczesnego Miłosza”, symbolistów francuskich). Nie pomogły odwołania Nowej Fali, czy nawet podpieranie się kosturem paradygmatu romantycznego (wystarczy przypomnieć „Knebel i słowo” Barańczaka). Niemniej lata siedemdziesiąte, dla osobników kradnących tomiki poetyckie, były zgoła ostatnimi, kiedy kradło się tomiki poetyckie.

Ale był „magiczny” 1980 rok. Wszystkie znaki na ziemi i niebie wieszczyły, że to może być „złoty czas” dla poezji przede wszystkim, a dla prozy w szczególności, wszak „działo się”. Niemal tyle, że mógł powstać jakiś stosowny „Popiół i diament”, jacyś „Kolumbowie” z adekwatnym kwantyfikatorem daty urodzenia; abstrahując, czy owe popioły, czy nawet diamenty mogłyby być „czytelne” poza obrębem języka polskiego, ze wszechobecnym truchłem romantycznie cudnych klęsk. Działo się niby jak w odwrocie napoleońskim czy odsieczy wiedeńskiej. Nawet bez szyderstwa, czy choćby żartobliwego traktowania literatury, to tu, u nas, nad Wisłą i Odrą, Wartą i Notecią rysowała się kanwa dla wielkiej literatury już być może europejskiej, bo przecież „rozwalaliśmy” SYSTEM. System, który wydał na świat (a rebours) dzieła Sołżenicyna, Brodskiego, Kundery, Kertesa i (poniekąd) naszą… „Miazgę”. Ano właśnie! Nie wdając się w głębsze analizy, Andrzejewskiemu, niejako po raz drugi, „udało się” złapać na gorącym uczynku, to coś, co zdarzyło się dużo wcześniej przed drzwiami carskiej komnaty niejakiemu Kordianowi, czy to, co przydarzyło się niejakiemu Maćkowi na śmietniku bądź w pokoju hotelowym (w zależności od interpretacji). Przy okazji: to bardzo symptomatyczne, że na „Miazgę” wszyscy czekali; oficjalne fragmenty w „Twórczości” – zaczytywane, nieoficjalna „całość” – rozchwytywana; po 1989 roku „Miazga” – zapomniana, albo odkładana „tuż przed ślubem niby głównych bohaterów”. Dlaczego? To kontrapunktowe pytanie musi pozostać bez odpowiedzi. Ale na pewno nie tzw. rynek, czy pauperyzacja literatury są głównymi winowajcami końca… tej miazgi.

Być może ciągle jeszcze brak dystansu (ponoć nasza plemienna przypadłość) spowodował, że trzeba ciągle jeszcze czekać na nasze, polskie świadectwo naszego, polskiego „przełomu”, który bez podcieni wątpliwości, jeśli nie był iskrą „rewolucji”, to na pewno „zainspirował” w jakiś sposób, jeśli nie społeczeństwa, to na pewno elity nie tylko wschodniej części Europy, ale jak się wkrótce okazało także zachodnią część byłego „imperium zła”. Bo tak chyba należy traktować choćby powieść poenerdowskiego Reinharda Jirgla „Niedopełnieni”; powieść, w której przewartościowała się swoiście „antypowieściowo” cała degrengolada nieporozumień wokół tzw. wypędzenia. Ale i ta powieść, choć tłumaczona na język polski, nie zrobiła wrażenia na tzw. szerokiej publiczności literackiej; aczkolwiek została zauważona przez międzynarodowych jurorów polskiej nagrody Angelusa. Być może (znowu) zbyt łatwo męczą nas powszechnie „ważkie” tematy. Casus Kaczmarskiego, „wziętego” barda rewolucji, niemal tak popularnego, jak dziś autorzy „rzutkich” piosenek o miłości, jest o tyle bolesny, co wyjaśniający nasze powierzchowne przywiązanie do tzw. tu i teraz. Chociaż późniejsza, już „świecka” twórczość Kaczmarskiego (tekstowa głównie), w znaczeniu rzecz jasna nie sakralnym, lecz „rewolucyjnym”, choćby poetyckie „dialektyzowanie” postu z karnawałem, mogła dotrzeć do zazwyczaj uniwersalnie usposobionego zachodnio-europejskiego czytelnika sensu stricte. Zaskakuje w tym kontekście recepcja twórczości Gombrowicza – po prawdzie bardzo, nawet w pewnym… nonsensie zaściankowo polskiego. Bo już proza Schulza, to znaczy jej „salonowa” popularność na zachodzie, wcale nie dziwi, bo w prostej, zrozumiałej konduicie świetnie „daje świadectwo” tym samym lękom, które wcześniej zidentyfikował Kawka, później Beckett. Innych autorów, na tym pułapie „kontynuacji” europejskiej, czy światowej percepcji „literatury totalnej”, we współczesnej literaturze polskiej nie ma (poza poetyckimi erupcjami uniwersalizmów Miłosza i Szymborskiej); i nie rzecz chyba w „promocji”, czy aktywności tłumaczy, bo Stasiuk i Tokarczuk, a nawet Masłowska nie są mniej „krzywdzeni”, niż czeski Topol, czy rosyjski Pielewin.

Jest jednak ogromna różnica w „dawaniu świadectwa” przez tych ostatnich, z tym, co proponują światu Stasiuk i Tokarczuk. Topol, choćby w „Siostrze” uderza w europejski ton bez żadnych kompleksów, mając w odwodzie porażająco nośną prozę czeskich „geniuszy” (Hrabala, Capka, Pavela, Haska), jednocześnie czuć tam posmak… Kundery. Topol radzi sobie świetnie z przewartościowaniami 68. roku (choćby w „Nocnej pracy”) – „oszczędzając” przy tym tzw. sprawstwo nieumyślne najeźdźców, nie popadając po prostu w łatwą propagandowo martyrologię. W naszym „świadectwie” (polskim – czytaj Stasiuk, Tokarczuk, a nade wszystko Masłowska), ciągle pokutuje „klęska”, „upadek”, „niemoc” i duch jakiś… romantyczny; wszystko to razem kompletnie nieczytelne z pozycji przechadzającego się po bulwarach Renu Holendra, Niemca, czy Francuza. Ale czy o to chodzi, żeby przekonywać o swoim świadectwie kogokolwiek w Europie i na świecie, skoro mamy na podorędziu niezmiennie od stuleci „kanonicznego” Sienkiewicza i „uświęconego” Mickiewicza? Na marginesie, nikogo z polskich pisarzy niczego nie nauczył fenomen popularności w świecie „Chłopów” Reymonta, gdzie ważniejsza jest „zazdrość” Antka, niż przeszłość „powstańcza” Boryny; chociaż „prawdziwej polskości” „Chłopom”, jako żywo, nikt ze zdrowym rozsądkiem nie odbierze.

Pielewin, z kolei, tylko jedną powieścią („Empire V”) rozprawił się z „systemem”, paradoksalnie przeciwstawiając tamtemu „z sierpem wbitym w głowę”, ponowoczesny system korporacyjny, równie „krwawy”, chociaż śladu krwi w „płynnym świecie” via Bauman, nie ma u Pielewina (jeśli nie zaliczyć drobnych kropel po… systemowym ukąszeniu korporacyjnych wampirów). Czego więc brakuje naszym pisarzom, żeby „dać świadectwo” naszym, nadwiślańskim kompleksom, i żeby zrozumieli to Europejczycy.

Pisał dawno już temu (ale po wojnie… światowej), zresztą przy okazji analizy „Podpór społeczeństwa” Ibsena, Kotarbiński: „Ta jałowość, jaka panuje dziś w sercach, w głowach, w literaturze, słowem, we wszystkich czynach ludzkich, jest straszna. Nic, nic i nic. Apatia ogólna. Ludzie czegoś oczekują, za czymś się oglądają, a tymczasem nudzą się najokropniej. Potrzeba by jakiegoś straszliwego wstrząśnienia”. Owych „wstrząśnień” można by naliczyć w powojennej historii Polski nawet kilkanaście. A i ostatnie dwie, bodaj najbardziej istotne dekady w historii, mogłyby same w sobie… wstrząsnąć. Rzecz w tym, że nie polała się krew, nie ujawnili się „prawdziwi bohaterowie”, bo większość naszych bohaterów zwyczajnie przeżyła. I co najgorsze, z gruzu po barykadach pobudowała drogi szybkiego ruchu, stadiony piłkarskie, w ogóle jakąś (za przeproszeniem) infrastrukturę. Z najbliższej już odległości „ideowej” rozpoczęło się na tych „cudnych gruzach” polowanie na „szmaciarzy”. Ikony zamieniano na naszych oczach w monidła. Runęły mury, najczęściej tylko dobrego smaku. Nowe źródło nie tryskało i ciągle nie tryska. „Tu i teraz” nie istniało, jako tu i teraz. Powróciły „okupacje”, „powstania”, „walka o odzyskanie wolności” itp. itd. Nawet, jeśli po stanie wojennym jeden Bratny (na siłę) „dał świadectwo” stanu wojennego („Rok w trumnie”), to przecież coś się na świecie (choćby) zmieniło od tamtej „konspiracji”, tamtej „okupacji”, tamtej „Polski Walczącej” i co w żaden sposób nie uprawnia do stosowania prostego zamiennika w końcu dwudziestego wieku i na początku dwudziestego pierwszego. Literatura, jako taka, powróciła do dziewiętnastowiecznych imperatywów. Spora część społeczności, być może nawet tzw. powszechność czeka na wieszcza. Kandydaci już są. A będzie ich coraz więcej, dopóty Gombrowicz i Schulz będą wypychani w niszę przez… wiecznie żywego Sienkiewicza.

W atmosferze postromantycznych haseł i hasełek nie pociesza fakt, że prowodyrzy społecznych świadectw swojego czasu (a nie są to jeszcze wieszczący pisarze) chętnie sięgają po wersy i wersiki z Herberta, Miłosza i rzadziej po Szymborską; nie cieszą przydrożne banery z „kawałkami” Twardowskiego. Słuchając tego i patrząc na to, włącznie z laudacjami prezesów firm korporacyjnych wręczających nagrody pieniężne poetom w rozlicznych iventach (albo za przeproszeniem konkursach literackich), in statu nascendi potwierdza się stara już hipostaza Adorna o upadku kultury, która jest już li tylko „przemysłem kulturowym” – co przecież nie wyklucza wzruszenia podczas czytania pojedynczego wiersza np. starego, dobrego, najlepszego choćby Leśmiana – azaliż, którego nikt z zażywnych protagonistów naszego czasu jakoś nie cytuje.

Wszystkie ułomności i przypadłości wykluczające literaturę z głównego obiegu kultury nie są wcale współczesnymi niepokojami. Autentycznym dramatem Słowackiego w Paryżu był fakt, że tylko jeden drukarz dysponował polskimi czcionkami. Gdyby nie „urok osobisty” wieszcza, któremu uległa córka drukarza, to, kto wie czy kiedykolwiek moglibyśmy czytać „Balladynę” i wynosić na sztandary inne „romantyczne niezbędniki”. Mówię o tym w kontekście np. geniuszu jakiegoś Europejczyka, który jako jedyny na świecie posiądzie umiejętność takiego rozumienia języka polskiego, że wprowadzi do literatury powszechnej jakiegoś młodego, albo jeszcze nienarodzonego nad Wisłą twórcę – pełniąc alegorycznie funkcję owych ołowianych czcionek paryskiego drukarza dzieł Słowackiego.

Pozostaje jeszcze pytanie o potrzebę obcowania z literaturą, z pozycji tzw. odbiorcy. Otóż z tym „problemem” współcześni, głównie młodzi, głównie poeci poradzili sobie niejako… wsobnie. Cudnie wsobnie, organizując np. wielkie imprezy literackie, nazywane „manifestacjami”, „konfrontacjami” lub „potyczkami”, na które praktycznie nikt nie przychodzi, a sale są wypełnione po brzegi, albowiem zaprasza się nań setkę, dwie setki piszących, i sami oni dla siebie tworzą jednocześnie twórców i odbiorców twórczości. Co nie dyskwalifikuje w żaden sposób tzw. obiegu literackiego i w żaden sposób nie wróży końca literatury. Wręcz przeciwnie – wszak literatura, jako taka, bywa albo bywać musi… pretensjonalna. Godzi się przypomnieć, że na spotkania z Kafką w Pradze (jeśli takie bywały) przychodziło kilka osób, wychodząc zazwyczaj zniesmaczonymi. Wieszczenie końca literatury lub cyfrowego jej rozcapierzenia jest wołaniem na puszczy. Jeśli ma być jakiś „koniec” – to będzie to rzeczywisty „koniec świata”. A ten kontekst nie podlega dyskusji – jak kwestionowanie „fizyczności” śmierci, czy „oniryczności” życia.

Jest jeszcze kwestia zwykłej „produkcji” książek. Kwestia zagrożenia wyparcia „papieru” przez „cyfrę” – jak powiadają czytelnicy e-buków. Ironizując nieco, albo całkowicie lekceważąc „problem”, powiedzmy za tytułem książki, w której dialogują  Jean-Claude Cariere z Umberto Eco: „Nie myśl, że książki znikną”. A jak dodaje krytyczny czytelnik książki Edwin Bendyk: „Eco i Cariere są wielkimi bibliofilami. Księgozbiór Włocha liczy pięćdziesiąt tysięcy tomów, w tym ponad tysiąc starodruków i inkunabułów. Jego francuski rozmówca zgromadził niewiele mniejszą bibliotekę. O czym rozmawiają? Rzecz jasna o książkach i lekturze. Rozmawiają z wielkim znawstwem, rozmiłowaniem, z erudycją i poczuciem humoru”. Najbardziej jednak ucieszyło krytyka to, że Eco potwierdza jego diagnozę: „Kultura Internetu nie jest przedłużeniem telewizyjnej kultury obrazkowej, lecz powrotem do Gutenberga i kultury tekstu” i dodaje: „Czytamy i piszemy dziś więcej niż kiedykolwiek w historii. Z tego też względu Eco nie obawia się o przyszłość książki, bo kultura tekstu wymaga wielu nośników. Książka ciągle jest nośnikiem najdoskonalszym, zarówno pod względem estetycznym, jak i ergonomicznym. Jest jak koło – raz wynalezione nie zniknie”.

Z „ideowego” punktu widzenia, już dla mnie, „kradnącego” epokę temu tomiki poetyckie, najważniejszą siłą sprawczą literatury jest jej zwykła „demiurgiczna” właściwość.

Oto gdzieś pod granicą polsko-niemiecką, w małym, nieistniejącym dla świata Bytomiu Odrzańskim Maria Sidorska-Ryczkowska, nikomu nieznana nauczycielka, przez dziesięć lat pisała książkę „Stacyjka na wschodzie i zachodzie”; autorka „wymyśliła” sobie, że w jej zapomnianym przez wszystkich miasteczku bywał kiedyś ukochany przez nią Reiner Maria Rilke. I to marzenie linearnie rozpisała na kartach opowieści. W ten sposób stworzyła nie tylko fikcję, iluzję „własnego snu kulturowego”, bo przy okazji wskrzesiła inne „sławne” postacie bytomskie, ale przede wszystkim „stworzyła” w języku polskim ów Bytom Odrzański – miasteczko, które zaistniało już nie tylko administracyjnie, ale przewartościowało się jako punkt na mapie kulturowej. Jeśli tę książkę przeczyta choćby jedna osoba – czytelnik – to już jest to dowód na to, że rozważania o „końcu literatury” są… dywagacjami akademickimi.

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.