Drukuj

Karton książek, dwa laptopy, prawie żadnych pieniędzy na zapas i od razu na drugi dzień mandat od uczynnej szwedzkiej policji. Nie wiem jakim sposobem wymyśliliście sobie, że jako pensjonariusze Baltic Center for Writers możecie sobie ustawiać samochód na parkingu koło budynku tej instytucji. Otóż nie jest tak. Bowiem z okien Centrum widać szeroko i daleko, ponad klifem i częściowo ponad wieżami Kościoła Najświętszej Maryi Panny czyli Domkyrka. To punkt, w którym wszyscy robią zdjęcia, przychodzą oglądać zachody słońca, rozpoznawać światła promów, pochylone płatki jachtów, włóczyć wzrok nad czerwonymi dachami stłoczonymi, upchanymi w amorficznym labiryncie uliczek szerokich na wyciągnięcie ramion, długich na obrócenie w myślach w czasie marszu dwa razy ich nazw własnych.

O nie, nie jest tak i nie będzie by wolno było tu parkować z powodu zajmowania się pisaniem. W tym miejscu jest taryfikator i mandat za nieprzestrzeganie godzin, kiedy wolno parkować za darmo – a są to godziny nocne, kiedy widać też niemało, ale tylko wprawnym okiem, tego, kto nauczył się rozpoznawać znaki zapisane tym, co na morzu. Jak mawiają żeglarze – „gdy się ściemni, to się rozjaśni” – nieświadomi jak wielkiej mistycznej tajemnicy w gruncie rzeczy dotykają, jak głęboką duchową prawdę głoszą. W rzeczy samej za dnia często nie widać, szczególnie gdy morze wzburzone, jak płynie statek migający ci z pokładu jachtu na ułamek minuty gdy drewniane, skrzypiące i wstydliwie cieknące szparami poszycia ciałko polskiego jachtu klasy „Opal” wespnie się na szczyt fali by spaść w dolinę między falami. Czy to dziób, czy rufa, w lewo sterować czy też nie, czy ten kuter ciągnie włok czy inną sieć, której lękają się malutkie jachty, takie jak ten, bowiem jednym szczwanym podcięciem potrafi taki zerwać balast spod stępki a wówczas nie ma czasu na modlitwy. Może na jedną tylko, tę króciutką, przypisywaną rybakom bretońskim – „Boże, morze jest takie wielkie a moja łódź taka mała”. Puenta przychodzi szybko, oto bowiem jacht pozbawiony przeciwwagi dla wciskanego w fale wiatrami ożaglowania robi wywrotkę i z niej już się nie podnosi a nawet wywraca do góry wykastrowaną stępką w tak zwanego grzybka (gdzie nogą grzybka jest sterczący pionowo w  dół toni maszt a kapelutkiem kadłub obrócony do góry nogami) do którego przez zejściówkę wlewa się woda silnym nurtem i nie ma mocy by nurt ten pokonać i wydostać się na zewnątrz wbrew niemu. A każda chwila jest droga bowiem im więcej wody wdziera się do jachtowego truchełka, tym mniej w niej jest powietrza i tym głębiej opada ono w otchłań, tym mniejsza szansa, że gdy w panice komuś uda się wydostać z zejściówki, co stoi teraz wspak jak właz awaryjny w podłodze czołgu, wystarczy mu tyle orientacji by wypłynąć na powierzchnię. Że nie zaplącze się w liny stalowe i sizalowe i nylonowe, że nie uderzy głową w pokład będący teraz stropem, że pęd wody ściągającej jacht w dół, ku stałemu lądowi na dnie, nie ściągnie i jego. A to jeden z lęków młodych, niewprawnych żeglarzy kładących się w ciepłej koi poprzedników idących właśnie na nocną wachtę – nie dać się śmierci zaskoczyć, żeby jacht nie poszedł na dno, gdy będziemy spali pod pokładem - tak jakby zginąć na otwartym pokładzie było milej, jakby fajniej było szamotać się w wodzie z nogą zaplątaną w olinowanie masztu sterczącego teraz topem ku głębi, która nie musi na mapie wyglądać imponująco jak rów mariański, wystarczy przecież i metr, aby tylko płuca przyjęły wodę i nie zdołały jej wypluć z powrotem. Nocą zatem wolno parkować, bo nocą rozjaśnia się tym, którzy wiedzą na co patrzyć i jakie światła i znaki zapisane są tym co na morzu. A za dnia wara, daj dolara. Po krótkiej konsultacji z Patrikiem wychodzi na to, że po pierwsze mandatu nie wolno płacić, trzeba go po polsku zlekceważyć i nie iść jak dobry Szwed na posterunek aby oddać się w ręce policji. Okazuje się też, że jedyne miejsce w promieniu kilometra od staromiejskiego centrum - innerstadt, miasta wewnętrznego, miasta w murach – to parking koło kliniki psychiatrycznej. I nie wiedzieć dlaczego ta koincydencja, to zestawienie wydaje się znaczące. Literaci to wariaci, ale nie wszyscy wariaci to literaci, mój Boże jakaż mała jest łódka tej inwencji a morze stereotypu jakie rozległe. Idźmy dalej tropem znaczących koincydcencji. Zejdźmy z klifu, na którym stoi dom wariatów i literatów do Domkyrka, stromymi schodami wykutymi w kilkunastometrowej ścianie skalnej dzielącej miasto na piętra. W kościele Najświętszej Maryi Panny, Domkyrka, bokiem do ołtarza, ktoś ustawił kopię megalitycznych łodzi wikingów, które można spotkać na Gotlandii po lasach. Czy to w ogóle można nazwać łodzią, to co widać w lasach, czasem, tu i ówdzie, trudno orzec, ale jest to megalityczne, wygrodzone z morza lądowego chaosu. Łodzie nie niosące nic widzialnego, a zarazem znaczące, wskazujące jakąś inną, nie mniej niż morska, niezmierzoną przestrzeń do przebycia, dla człowieka, żeglarza, wiecznego nomada, przechodnia w świecie. Tym świecie. Coś łączy w intuicji ludy morskie, wyspiarskie, doświadczenie przestrzeni, nieoznaczoności w życiu codziennym, niezmierność wpisana w pejzaż na stałe. Coś pcha dusze ku innym przestrzeniom, ku niewidzialnemu, gdyż wszystko, co jest za horyzontem jest niewidzialne, mój książę. I zaraz megalityczne łodzie i groby wokół nich przywodzą ci na myśl megalityczne Moai łupane z tufu na Wyspie Wielkanocnej a w tym tych siedmiu najbardziej tajemniczych, którzy wbrew wszystkim pozostałym patrzącym koralowymi oczami w tufowych oczodołach w głąb wyspy – patrzyli z wyniesienia, wzgórza, na morze, w niezmierność, przestrzeń, tajemnicę. Tak i ta kopia, imitacja megalitycznej, pogańskiej łodzi w protestanckiej katedrze ma być może kierować myśli i serca ku nieogarnionemu bezkresowi. Na pulpitach wokół kartki i kilka słów o tym, że kościół jest okrętem unoszącym się ku, a zatem gościu miły stań i zapisz, co chciałbyś powierzyć wieczności, Bogu, co chciałbyś unieść ku lub jeżeli sam nie możesz tego uczynić - by ku zostało uniesione przez innych dźwigających tę megalityczną łódź, a przy tym wiarę ojców i dziadów swoich. Dalej napis głosi, że zebranie kartek z wnętrza megalitycznej, chociaż prowizorycznej przecież łodzi, odbędzie się 16 września tego roku. Kartki zostaną zebrane w jeden kosz i spalone a dusze ich oddane niebu i nocy nad Gotlandią. Ach tak, 16 września, taka dziwna data, dokładnie wtedy, cztery lata temu pojechałeś rowerem na pierwszą jak wydawało się dalszą podróż rowerową poza Visby. Wybrałeś kierunek na Högklint, najwyższy klif na wyspie, w sam raz by poczynić rowerowy rekonesans i wrócić w porze obiadu w zakole przytulnych murów. Imponujący to klif, kilkadziesiąt metrów nad wodą z oślimi łączkami, na które z góry zeskakiwały onegdaj owce i kozy w poszukiwaniu zielonej trawy a później nie były w stanie same wskoczyć z powrotem po skałach i umierały z głodu na łączkach, poletkach koźlej śmierci, czego świadectwem kości zbierane po latach, do odnalezienia ponoć w zagłębieniach, załomach i jamach nawet i dzisiaj. I co widziały te koźle gały, wpatrzone w nocne niebo przed sobą, przed darmowym, ostatnim parkingiem w życiu? Czy coś rozjaśniało się nocą, czy też zaciemniało o poranku?  Ach, co zła sława tego miejsca i jaskinie zbójców wokół. Ale Ty wówczas ogarnąwszy niezmierzoność przestrzeni z klifu, rozejrzałeś się, zrobiłeś dwa zdjęcia i chciałeś chyba pojechać dalej. Ktoś mógłby napisać lub chociażby pomyśleć w profetycznym uniesieniu:

A oto ujrzałam go z własną nadwagą na rowerze gdy pędził skacząc po pagórkach i nie chciał się zatrzymać, bowiem wielki był pęd jego i ogromny wiatr imał się jego bluzy. I słyszałam głos, zatrzymaj ach, zatrzymaj szalonego męża, gdyż trafi on na klif i zepsujesz sobie urlop, wakacje, będziesz musiała doglądać go przy defekacji, myć niesforne części ciała i tylko od średniozaawansowanego dupczenia będziesz miała spokój, bowiem  połamią się kości jego tak iż jedna wejdzie krwawo w drugą i będzie jęk, zgrzytanie zębów i ciężko będzie zasnąć gdyż mąż ów będzie jęczał i stękał przez sen w centrum pięknego starego Visby i będzie musiał łykać citadron co dwie godziny, bo trzeciej już nie zdzierży. Ale nie zatrzymałam go ani nie powiedziałam nic a nic a on jechał i jechał”.

No żeby to rzeczywiście było tak, to może jeszcze by nadawało się na opowieść, albo chociaż udający psalm, zaśpiew żałosny nad światem. Ale było zupełnie inaczej. To był istotnie 16 września w godzinie, o której wielki prom wybudowany z Ghaozhou a mimo tego pływający pod banderą Szwecji i mający port macierzysty, do którego zawija raz dziennie, odpływa z Visby ku Oskarhamn, o tej porze, kiedy pomyślałeś, że pora już na obiad, a miasto połyskiwało w dali jak krawędź ostrza w ręku rzezaka wsiadłeś na rower i powiedziałeś, że pora już na obiad, zaś blask i lśnienie miasta w oddali nad morzem pominąłeś, bo wydała ci się zbyt absurdalna i niemądra myśl, która owo lśnienie nazwała. Przede wszystkim, to była wiedza ex post a zatem łatwa do pomylenia z iluzją. Zatem była pora najwyższa. Nisko zawieszone były chmury, szkwał marszczył blat, ciepłe sepie i szarości, światło jak w szczelinie skały. Zamaszyście zawróciłeś rower w stronę miasta. Istotnie przy pierwszym szarpnięciu korbą, wiatr przyczepił się do twojej bluzy i nabrałeś nieco pędu, chociaż nie mogło to być jakoś bardzo szybko. Co to, to nie. Rzeczywiście nieco z tyłu jechała ona na tym drugim, nowszym rowerze ale czy naprawdę słyszała głos, czy go też nie słyszała, czy rzeczywiście wyczuwała nadchodzące zdarzenia zapowiadane przez moce Azteków, Majów, Nbiru, New World Order czy po prostu i tym razem wspomnieniem zaczęła szybko rządzić mitomania, która po fakcie lubi dopowiadać to, czego nikt nigdy nie powiedział – tego się nie dowiemy, proszę wysokiego sądu. No bo skąd miałby to ktokolwiek wiedzieć? Zajrzałeś do wydruków z czarnych skrzynek, które jak wiadomo naprawdę są pomarańczowe? Widziałeś rejestrator myśli i parametrów życia? A może potulnie wiedziałeś gdzie ona chowa ten zeszyt, zwitek banknotów, w których licznych liniach zabezpieczających, ktoś zapisał już wtedy tajemny kod, brzydkie słowa, coś jak „Chuj ci w dupę pajacu” czy też krzepkie „spierdalaj przybłędo”? Czy może wytropiłeś ukryte grypsy do mentalnego kochanka, który z wywyższenia wiedzy wyczytanej z wywiadów z Jiddu Krishnamurtim podpowiadał jak Ciebie nawracać na jedyną prawdziwą, acz niezdefiniowaną wiarę w nie wiadomo co? I nieomal sterował przecież obiadami po pracy, podrzucając kolejne testowe bzdury do wygłoszenia w nowomałżeńskiej kuchni aby móc się napawać twoimi wybuchami gniewu, złości i aby mógł zbijać twoje rozsądne wywody, wyjaśnienia, logiczne i spójne, tym bardziej godne wyśmiania jako mowa nieoświeconych, którzy nigdy nie czytali Jiddu Kirshnamurtiego. Nie. Nawet nie wiesz czy ten mentalny kochanek rzeczywiście istniał, czy na imię miał Bastian, Bastet czy Basset, czy rzeczywiście przeczytał cokolwiek spisanego z tego co Jiddu Krishnamurti mówił czy nie, czy tylko wędrował jako model, buźka do kolekcji, do wynajęcia a o Krishnamurtim opowiedział mu jakiś przygodnie napotkany psychiatra ze szwedzkiej drogówki albo fotografik agencji modeli do magazynów reklamujących obcisłe bezrękawniki dla związków zawodowych górników w południowej Afryce? Nie, nie mogłeś tego wszystkiego wiedzieć zjeżdżając swobodnie pomiędzy domkami z lekkich desek, leniwie wijącą się asfaltową drogą z Högklint ku dołowi, ku skrzyżowaniu, skąd trzeba było po zastosowaniu się do znaku „Stop” ruszyć żwawo, bowiem z jednego i drugiego boku były inne zakręty a za takimi zawsze może czaić się złe volvo z wielkimi zębami jak ze skandynawskich kryminałów. To miejsce jest widoczne do dzisiaj, chociaż brak tutaj tabliczki informującej, że asfalt jednak jest twardy a kości łamliwe, zaś szwedzka trawa z pobocza zapewne nadal tkwi w rawce przedniego koła roweru, który rok temu ktoś ukradł z balkonu na pierwszym piętrze w centrum Wrocławia. Zatem to widać do dzisiaj, że na zakręcie z górki wylał się krzywo asfalt a koło trafiwszy na nierówną krawędź drogi zjechało w wypłukaną deszczami rozszerzającą się ku barierze koleinę z piasku i żwiru tak, iż Ty nad kołem już wiedziałeś, że Twoje drogi z tym rowerem drastycznie się zaraz rozejdą, że on pójdzie za barierę na boku drogi, w trawy, krzaki a ty, jakby cięższy, masywniejszy, większy, bardziej bezbronny niźli zwierzę w ubojni rytualnej pójdziesz na spotkanie z asfaltem. Najsampierw lewym ramieniem (nie słychać był pękania, trzasku, chrupnięcia, syku węża) a potem cała reszta z głuchym odgłosem z jakim ubrane ciało wali się na twardą powierzchnię. I chociaż leżysz może sekundę w ciszy - a cisza jak wiadomo wydłuża świadomość, rozszerza psyche -  już dobrze wiesz, że jest coś nie tak, bo leżysz płasko a cała ręka lewa za plecami, tak, że by się tylko w dupę drapać, gdyby się dało czymkolwiek ruszyć. Przez ułamek sekundy miga Tobie podchorąży Stanisław Tereszczuk spod Monte Cassino, pisało o nim (było napisane do cholery! I to nie przez byle kogo – przez samego Melchiora Wańkowicza było napisane!), że leżał w zasiekach ciężko ranny noc i dzień bez wody a nogę mu wykręciło na minie przeciwpiechotnej piętą do góry i że niby jeszcze w szoku bitewnym Tereszczuk nic nie czuł, ale widział i wiedział, że jest coś cholernie źle z jego ciałem, bo ciało się tak nie wygina a skoro się wygina to jest nie całe, a  jak jest nie całe to zaraz będzie boleć i to bardzo - a potem się urwie film. I chociaż to nie bitwa a zwykły upadek, i nikt nie strzela - tym razem, też zostało przerażenie ssaka, który zanim poczuje ból, wie, że coś jest cholernie nie tak, bo z danych wzrokowych wynika, że części ciała są w innym porządku niż powinny. A zatem – ręka nie powinna być za plecami, ale w jednej obręczy z drugą ręką, nie pod kątem prostym do jej dawnego umocowania, ale równolegle. Więc nie zaraz tak, żeby bolało, ale ze strachu, zwierzęcej dezorientacji na asfalcie - zacząłeś krzyczeć. To był suchy, tępy okrzyk, w którym nie ma jeszcze bólu, jęku, łkania, że dajcie sanitariusza, sanitariusza, ranny, ranny, nie, nic z tych rzeczy jeszcze w tym krzyku nie było. Coś bardziej jak dawać Karpaty, żaby skaczą, jak równać szereg, jak żądamy amunicji, jak naprzód, chyba nie chcecie żyć wiecznie. Tylko, że to wsparcie od zmysłów nie przychodzi, nie ma ręki z przodu ciała, jest za plecami i jest to trochę bardziej straszne niż bolesne. Wszystko woła, że do kontrataku, do boju, ale widać, że nic z tego nie będzie, co się rozpękło, to się już nie zejdzie, nie zrośnie - a jeżeli nawet, to nie tak szybko. I znowu ktoś mógłby zanotować w sekretnym dzienniku zdrad i knowań kilka zdań do nieistniejącego przyjaciela, kochanka, powiernika, wiedzącego lepiej, widzącego szerzej niż nad przód swego ciała bez ręki, która została za plecami i nie chce wrócić mimo próby wymuszenia tego krzykiem. Mógłby ktoś zanotować, a zatem jest trochę jak w polskiej publicystyce politycznej, gdzie powiedziałby, gdyby powiedział, czyli mówi jakby mówił, a zatem trochę jakby nie mówił, mimo energicznego poruszania aparatem mowy, przecież. A zatem mogłoby być zapisane gdzieś w ultrafiolecie, pomiędzy kartami sztambucha coś takiego z pozycji stronniczego obserwatora:

„A oto Bastianie nic nie poczułam, gdy ten człowiek, którego nie umiałam pokochać, chociaż stał się mężem moim w obliczu Boga i kościoła – upadł na drogę. Nagle stał się taki wielki i taki  nieporadny, jak waleń na łasze piasku, chociaż wił się jak ryba w kuble, jak wąż na gorącym piasku i krzyczał, ale jakoś tak sucho, jakby na rozkaz. Stanęłam i przez chwilę nie wiedziałam co robić, byłam oszołomiona i wtedy do mnie dotarło, co on mi zrobił, chociaż do dzisiaj nie wiem dlaczego. Przez głowę przeszły mi wszystkie możliwości rozwoju wypadków a żadna już nie rymowała się z podróżą, poznaniem, odpoczynkiem, przestrzenią, radością spotkania, lub oczekiwania na to spotkanie, takiego jak z Tobą Bastianie. Nic nie czułam, wiedziałam, że oto mnie złapał, usidlił w roli, w której ja będę musiała, bo on będzie jak ten waleń na łasze piasku na mojej łasce. I nic nie czułam, tylko złość, że się wypierdolił, że mnie wpierdolił, że się popierdoliło. I dopiero potem ta myśl, żeby jednak tak nie stać, nie patrzeć, nie czekać, co robić, pomóc, tym bardziej, że przecież jakoś musimy się stąd wydostać a jak jego rozjedzie jakieś złe volvo, to nigdy się stąd nie wydostaniemy, nigdy Bastianie, nigdy.”

Znowu jednak brakuje próbnika, łazika marsjańskiego by dokonać takich pieczołowitych badań, by wysłać sondę deep impact na drugiego człowieka i sprawdzić jaki jest skład gruntu, wejść pod skórę, korę mózgową. Wiadomo tylko to co było widać w tym dogasającym poblasku słońca w prześwicie chmur nad Bałtykiem. Istotnie za Tobą zrobiło się cicho a twój krzyk tym był suchszy im donośniejszy. E tam, zwichnięta chyba, pomyślałeś i usiadłeś na środku asfaltu, gdy za plecami pojawiło się złe volvo z dobrym Szwedem, który natychmiast wystawił trójkąt ostrzegawczy, zaczął gdzieś dzwonić, coś omawiać, zatrzymywać samochody jadące z góry i z dołu, że przeprasza się bardzo, ale dopóki człowiek leży na drodze i nie wiadomo, co się dzieje, to nie ma rady, nikt jechał tą drogą, w tym miejscu nie będzie. Ty zaś siadłeś na środku tej drogi, dziwnie to wszystko musiało wyglądać, jak na plaży „Omaha” szóstego czerwca albo jeszcze gdzieś indziej, ręka osobno od ciała, ale facet siada, kiwa się, sięga ręką zdrową, po tę rękę utrąconą i szybkim ruchem przywołuje ją do porządku. Wtedy dopiero dotarło, że ta ręka nie znalazła się za plecami od tak, dla kaprysu, ale że była złamana i to zaraz przy zamocowaniu, że była tam potrzaskana a Ty sobie ją ruszyłeś zza pleców i przycisnąłeś do brzucha w pół zgiętą i tak już zostałeś, tym razem krzycząc już ze szczerego bólu, od którego nie wstyd jest krzyczeć. Może zresztą bardziej było to wycie i znany dreszcz, kiedy ból celnie razi mięśnie i one dygoczą wokół pokiereszowanego miejsca i całemu zaczyna się przez moment dygotać. Chciałoby się rzucić do przodu, biec, tarzać czy coś jeszcze ale tego się nie robi bo się wie, że już jest za późno, że co się stało, to się nie odstanie. Potem przyjechał oficer Pele z posterunku w Visby, i dziwiłeś się, że biały, szpakowaty oficer szwedzkiej policji nosi nazwisko brazylijskiego piłkarza. A przecież morfina była w drodze a nie w twojej żyle. A potem dojechała karetka, i wysiadł z niej pielęgniarz, który wyglądałby jak elf z sagi „Władca Pierścieni”, gdyby tylko miał szpiczaste uszy – i to on zaaplikował ci grubą dawkę morfiny, co wyjaśnia wiele z tego co zaszło później tego samego dnia a przede wszystkim wyjaśnia dlaczego niewiele pamiętałeś i niewiele robiłeś, wożony wszędzie z miejsca na miejsce niby przedmiot a zarazem wielce upodmiotowionym czując się zaprawdę. Nie wymagało to w zasadzie żadnego twojego udziału, żadnej aktywności, do której wszyscy Polacy czy to z rakiem, złamaniem, stopą cukrzycową, zawałem, po wypadku, wszyscy płacący ZUS, KRUS, podatki, składki na NFZ są przyzwyczajeni, do jakiej są gotowi, bowiem nie mają wyjścia. Tutaj było inaczej, tutaj wygrywali od lat wyłącznie socjaliści z ludzką twarzą i tak też urządzali świat widzialny. Niby wożony a jednak cały czas na bieżąco informowany o podejrzeniach, postępach, rokowaniach, co przydawało podmiotowości twojemu tłumokowi nafaszerowanemu morfiną.

Cdn.

Radosław Wiśniewski

(fragment większej całości pod roboczym tytułem „Trans.Ferry” albo „Trans.Porty”, jeszcze się zastanawiam. Sam „Trans” nie może być, bo w 2016 inna autorka wydaje książkę pod tym tytułem, to głupio by było)

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.