Drukuj

„Wszystkiego się w życiu spodziewałam, ale tego, że będę stara, to nigdy!”, lamentowała (ironizowała?) przed laty Zofia Nałkowska. Albo też Maria Dąbrowska, nie jestem pewien. Jedna z dwóch. Jedna starsza od drugiej – trudno też, aby było inaczej. (Trzecią możliwość, jakoby miała to być Zofia Dąbrowska, jak się był wyraził jeden polonus w Hagen – słyszałem na własne uszy – odrzucam jako niewiarygodną).

Co do przemijania, to – jak większość ludzkości – generalnie jestem przeciw. Aczkolwiek nie zawsze. Czasami pozostaje liczyć wyłącznie na przemijanie. Podłe dni nie są przecież zjawiskiem specjalnie rzadkim. A bywa, że i nieprzelotnym. Zwłaszcza kiedy się żyje wystarczająco długo. Kiedy się żyje wystarczająco długo, nie powinno się robić za gówniarza, co to chodzi po świecie i wszystkiemu się dziwi, a nadziwić nie może. A jednak – masz ci los – zazwyczaj się chodzi i dziwi.

Skrzydlate słowa „wszystkiego się w życiu spodziewała” – które bezwiednie sam jąłem uskrzydlać przy byle okazji, a nawet i bez – przypomniały mi się dziś o poranku, w pieszej wędrówce na dworzec. Wszystkiego się bowiem w życiu spodziewałam – uskrzydlając, lojalnie pozostawiam żeńską końcówkę – ale tego, że będę dojeżdżał do pracy do Wałbrzycha, to nigdy!

To po to dziewięć lat jeździłem po nauki do Wrocławia, aby teraz robić w tył zwrot i jeździć udzielać nauk akurat w Wałbrzychu? Ja – syn (wyrodny, ale zawsze) ziemi legnickiej? Syn ziemi lubińskiej? A nawet, że się tak wyrażę, bolesławieckiej (Bolesławiec wprawdzie, poza tym, że się w nim urodziłem, nie kojarzy mi się z niczym konkretnym, może poza fabryką i muzeum fajansu oraz, zwyczajowo, z „domem wariatów”, co mi się w podstawówce czkawką odbijało)? A niech mnie, jeżu święty, psia kość słoniowa! Pytanie z rodzaju retorycznych. Po to, nie po to – jeżdżę do Wałbrzycha, bo tam mi akurat za moje nauki płacą jako doktorowi przystało. Czyli marnie, ale gdzie indziej w ogóle nie chcieli.

Dlaczego jednak tego Wałbrzycha tak mało się spodziewałem, tak niewiele, że niemal w ogóle, aż musiałem Marię Dąbrowską wespół z Zofią Nałkowską przywoływać, nie bacząc na ich wiek i obecną konstytucję fizyczną? Toż w pobliskiej – rzut beretem – Nowej Rudzie moi rodzice się poznali, pobrali i brata mego spłodzili, a i mnie o mały włos także. Toż do Nowej Rudy – obsianej wszędy wujostwem, ciotkostwem i kuzynostwem – przez Wałbrzych jako szczyl w te i nazad jeździłem po nauki dziecięco-młodzieńcze, a sprośne i grzeszne. Ale to wszystko zdawało się definitywnie już odłożone ad acta. Odfajkowane i odhaczone. Zaliczone i bezpowrotnie zapomniane.

A może to moje zaskoczenie bardziej się wzięło z mimochodem i nieświadomie nabytego mniemania, popartego przekonaniem przez przeświadczenie, że droga moja życiowa wieść miała niezawodnie w tamtą jakąś, a nie tę tu stronę? Nie wiedzieć zresztą czemu. Z mniemaniami tak zawsze, to jest – nigdy nie wiadomo. Nie wiadomo, skąd się mianowicie biorą. A jak się raz wezmą, to później trudno się pozbyć.

„Podróż jest dzieckiem nostalgii”, przywołuję inne skrzydlate słowa i je natychmiast odwracam: nostalgia jest dzieckiem podróży. A bo to wsiadam do autobusu i z miejsca odbywam nostalgiczną podróż donikąd, a co najmniej do nie wiadomo gdzie, w nieznane, a choćby i tylko daleko stąd. Tymczasem autobus jeszcze nawet nie ruszył. Stoimy na stanowisku, tj. siedzimy na siedziskach – kierowca i trzech pasażerów, nie licząc mnie – i czekamy na potencjalnych spóźnialskich, którzy się nie pojawią. Nigdy się nie pojawiają, ponieważ albo się nigdy nie spóźniają, albo spóźniają się na dobre.

A pies im mordy lizał! Kierowco! Opuśćmy to senne miasto i jedźmy do miasta prawdziwie śpiącego, wygodniejszego dla serca, zagubionego wśród gór, zapomnianego przez modę i sukces, przez porno i biznes! Omińmy kąpielowe baseny Miami Beach i aquaparki warszawskie, wrocławskie, kujawsko-pomorskie, znajdźmy sobie jakiś mały, spokojny dolnośląski kącik na nieznanej Florydzie, w zaciszu niegdysiejszych tęsknot, i resztę życia poświęćmy wywabianiu plam, jakie pozostawiła na nas cywilizacja śmierci, konsumpcji i prostytucji!

Na co kierowca w końcu – niby w odpowiedzi na moje płomienne, aczkolwiek sobie a muzom śpiewane wezwanie – rusza z miejsca, a my, nieliczni pasażerowie, razem z nim.

Żegnając senną Legnicę, wyciągam notatki i przygotowuję się jak umiem najlepiej do zajęć – jak na polonistę przystało – z teorii i praktyki reklamy, psychologii wpływu tudzież sztuki autoprezentacji, iżby studentów moich nieopierzonych przystosowywać do życia w naszej wielkiej ludzkiej rodzinie. W której – jak uczy doświadczenie – albo oni ciebie, albo ty ich.  Nostalgia natomiast, pięknoduchostwo oraz, że się tak niemodnie wyrażę, poezja cenione są nisko. A nawet trzeba do nich dopłacać.

Grzegorz Tomicki

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.