Drukuj

„Nie będzie Rammstein pluł nam w twarz”, rzucił Gruby na spotkaniu klasowym, bo w każdej klasie musi być jakiś Gruby, choć nasz to akurat taki nietęgi. I nawet po latach nie przytył, jak inni. Nawet dla przyzwoitości. Ludzie są podli, jak oświadczył Adam Wiedemann. I są chwile, kiedy się z nim zgadzam, ale to nie jest ta chwila.

Spotkanie klasowe – po dwudziestu latach! Po dwudziestu jeden dokładnie. Choć i po pięciu, bo pięć lat temu było spotkanie takie po latach piętnastu, jeśli umiem liczyć. Spotkanie, meeting, zjazd, zajazd, zlot, spęd, impreza, kolokwium, konferencja, kongres, konwent etc. Dlaczego ciągle nam jeszcze się chce? O czymś pewnie to świadczy – jak wszystko – ale się staram nie wnikać. Jak radzi Nietzsche: „Dopóki się coś przeżywa, należy się oddać przeżywaniu i zamknąć oczy, a więc nie odgrywać już podczas tego roli obserwatora. To by właśnie rozstroiło dobre trawienie przeżywania: zamiast mądrości, wyniosłoby się niestrawność”.

Chociaż z grubsza, rzecz jasna, wiadomo, jaką potrzebę, jakie potrzeby staramy się zaspokoić tym naszym zebraniem niewczesnym, tym żwawym odzewem na zew. Tego pragnienia ugasić się nie da. Nazywać nie ma potrzeby.

A wszyscy nagle gówniarze! Chociaż się byli starali, nie wytrzymali. Rurki im zmiękli. Opuściła ich teraźniejszość, wiek męski i społeczne pozycje. Zajęli stołki pod parasolami i udają, że ćwiczą wagary. A pewnym sensie wagarują naprawdę. A toż to same czterdziestaki! „Czterdziestka dla mężczyzny to coś w rodzaju nowych narodzin pod okiem śmierci”, jak mawiał Jerzy, czyli Krzysztof w Obłędzie. Lecz w tej drużynie, hufcu, zastępie równie trudno o powagę, jak i o swoje lata. A niech tam! Młodość się musi wyszumieć. I tego dnia, tego wieczoru i tej nocy szumów, zlepów i ciągów było całkiem sporo. Trawienie przeżywania na wysokich obrotach, ale też jakby zwolnionych, bo przecież chodziło głównie o przeszłość.

A potem dostaję te zdjęcia, które teraz oglądam – na których jak ja wyglądam!

Jest w naszym zastępie dwóch takich, dla których to, co nie utrwalone cyfrowo, nie istnieje (dwóch takich cierpiących na niestrawność?), więc utrwalają, ile i co im wlezie pod obiektyw.

Ale co z tego można utrwalić? Nie wszystko, więc część. Część nas? Część nas to nie „my”. „My” to część tego, co nie mieści się w żadnym kadrze.

I tak, zamiast zamknąć oczy i oglądać zdjęcia, oglądam siebie oglądającego zdjęcia. I siebie, który ogląda siebie oglądającego itd. Tak się sam sobie przyglądam i sam się ponad siebie wywyższam, wędruję po piętrach, które są tylko stopniami na wyższe piętra, które także niczym innym są jak tylko stopniami i tak bez końca.

„Friedrich Schlegel mówi to całkiem jasno. Dialektyka samozniszczenia i samostwarzania, która dla niego i dla Baudelaire’a jest charakterystyczną cechą umysłu ironicznego, to nieskończony proces bez syntezy. Pozytywne miano, jakie Schlegel nadaje nieskończoności tego procesu, to wolność, niezgoda umysłu na definitywność któregokolwiek stadium jego rozwoju, gdyż oznaczałaby ona kres tego, co Schlegel nazywa «nieskończoną bystrością» myśli. W kategoriach czasowych oznacza to, że ironia uruchamia ciąg aktów świadomości, który nie ma końca. Wbrew temu, co twierdzi Szondi, ironia nie jest tymczasowa (vorläufig), ale chroniczna w nawrotach samonapędzającego się aktu samoświadomości”.

Tak to sobie samoświadomie zsyntetyzował Paul de Man. Całkiem, trzeba przyznać, definitywnie. Ale jeśli ironicznie, to gdzie też on stanął, że tak się był wyniósł ponad nieskończoność? Bo czyż nie zniszczył i Schlegla jako swoje drugie-ja, i Baudelaire’a jako swoje drugie drugie-ja, a nadto Szondiego jako swoje trzecie drugie-ja, czyniąc z każdego z tych ja przedmiot swojej refleksji – przedmiot domknięty, zaryglowany i uwięziony – aby stworzyć siebie ich kosztem, więc swoim własnym kosztem, więc aby samozniszczenia i samostworzenia dokonać? Bo czyż nie jest teraz wyższy od siebie i od owych innych ja – wyższy o siebie i o tych, których ustawił przed sobą tak, jakby to oni do niego przyszli z propozycją, wezwaniem, prośbą, aby ich dzieło kontynuował? Jako odzew na zew?

„Mówisz o jakimś stopniu samoświadomości, autorefleksji, dwoistości – odpowiada na to Paul, choć w innym miejscu i komu innemu – a coś takiego zawsze zakłada się w każdym przedsięwzięciu krytycznym, ponieważ w naturze takiego przedsięwzięcia leży praca nad czymś, co już samo do ciebie przychodzi, tak że masz wrażenie, iż wiesz więcej od tego, kto wyruszył przed tobą, że masz już do tego jakiś dystans”.

Samoświadomość, autorefleksja, dwoistość, dystans – wszystko połączone, skorelowane, sfunkcjonalizowane. Uzyskać samoświadomość dzięki autorefleksji można jedynie poprzez dystans do siebie, który pociąga za sobą swoiste rozdwojenie, dwoistość. „Zrozumieć coś, znaczy stać się tym” – jako rzecze Sokrates. Lecz czy zrozumieć siebie, znaczy: przestać być sobą? Czy tylko tak może się zrealizować starożytna maksyma: „Poznaj siebie samego”? Tylko ironicznie?

Dlatego ten tu na zdjęciu – postać ujęta w ramy, wykadrowana, utrwalona, zastygła, przeszła, skończona – to jednocześnie ja i nie-ja. To cały ja, z którym niewiele mam już wspólnego. Nie jest bowiem ze mnie znów taki skończony Grzech, jakby się mogło wydawać. Nie taki Grek i nie taki „niekończenie bystry”, jakiego udaje. Nawet gdy udaje, że śpi, cierpiąc na bezsenność.

„A nawet gdyby przez dłuższy czas panował spokój, nie można spokojnie spać. Z ironią nie ma żartów”, also sprach Schlegel. Dobranoc.

Grzegorz Tomicki

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.