W najnowszym numerze...

×

Wiadomość

Failed loading XML...

Szukając pomysłu na miłe spędzenie czasu w długie zimowe wieczory, nierzadko można się spotkać z przedstawieniami z udziałem tancerzy baletu rosyjskiego, które promowane są jako wielkie artystyczne widowiska. Natarczywie zachęcana do zakupu biletów na takie właśnie wydarzenia, przez portale specjalizujące się w tej działalności, dwukrotnie dałam się namówić. Pierwszy raz miał miejsce zimą ubiegłego roku, drugi natomiast w styczniu bieżącego. Oba spektakle przedstawiały Jezioro łabędzie Piotra Czajkowskiego.

Powszechnie wiadomo, że Rosjanie mogą poszczycić się sztuką na bardzo wysokim poziomie, a ich balet uchodzi za najlepszy na świecie. Do światowej czołówki należą także rosyjscy łyżwiarze figurowi, ale o tym później.

Moje pierwsze spotkanie z „baletem rosyjskim” miało miejsce w hali sportowo-widowiskowej w Koszalinie. Jadąc na przedstawienie właściwie nie wiedziałam, czego się spodziewać. Na miejscu zastałam stosunkowo niewielką scenę, ze skromną scenografią (nie modyfikowaną podczas przedstawienia), która z pewnością gościła już w niejednej hali. Muzyka w formacie mp3 w dobrym wykonaniu i akustyce typowej dla takich obiektów – efekt, pomimo dołożonych starań – delikatnie ujmując: nie porywał. Na tym tle znacznie lepiej wypadły kostiumy, no i przede wszystkim – tancerze. Jezioro łabędzie widziałam dotychczas w wielu odsłonach, wielu interpretacjach i aranżacjach. W wykonaniach lepszych i gorszych. Rosyjscy artyści z pewnością prowadzą w moim prywatnym rankingu. Wykonanie, pomimo iż nie bezbłędne, było na naprawdę wysokim poziomie. Precyzyjny warsztat, lekkość i kunszt tancerzy – nie boję się tego powiedzieć – nadrabiały inne braki.

Rok później wygrała ciekawość i wybrałam się do bydgoskiej Łuczniczki na przedstawienie zatytułowane Klasyka i lód. W prawdzie okoliczności miały być podobne i znów Jezioro łabędzie, jednakże zapowiedź wykonania baletu na lodzie wydała mi się intrygująca. Jakież więc było moje zaskoczenie i rozczarowanie, kiedy na płycie hali zobaczyłam rozstawioną scenę, a w jej głębi jedynie kilka metrów kwadratowych cieniutkiego lodu… Scenografia, mówiąc kolokwialnie, była „ładniejsza” niż ta w Koszalinie i zmieniała się kilkakrotnie podczas spektaklu. Odbiór muzyki (znów z mp3) także lepszy – trudno określić czy było to zasługą akustyków, sprzętu czy konstrukcji samej hali.

Jeszcze zanim zabrzmiały pierwsze takty zachodziłam w głowę, jak podzielono role? Otóż okazało się, że trudno mówić o jakimś „podziale”, bowiem łyżwiarze w znacznej większości dublowali klasycznych tancerzy – postaci występujące w dziele Czajkowskiego raz pojawiały się „w baletkach” a chwilę później na łyżwach. Jednakże reżyser spektaklu poszedł jeszcze dalej i, poza wprowadzeniem na scenę lodu, dodał do przedstawienia mnóstwo elementów akrobatycznych i tych rodem ze sztuki cyrkowej. Tak więc publiczność oklaskiwała umiejętne posługiwanie się hula-hop, fikuśnymi skakankami stosowanymi w przeróżnych kombinacjach, diabolo, sześcianem, akrobacjami w kole i na taśmach, a nawet jazdę na łyżwach na szczudłach (!). Część z kuglarskich elementów z pewnością urozmaicała widowisko, jednakże ogrom tego wszystkiego niejako „upchany” w dwugodzinnym przedstawieniu był, w moim odczuciu –przytłaczający. Momentami można było odnieść wrażenie, że taniec klasyczny (świetny!) jest tu jedynie dodatkiem do cyrku, a nie odwrotnie…

Tyle pokrótce o stronie artystycznej tychże wydarzeń. Natomiast jest jeszcze druga strona medalu, której nie sposób pominąć.

Powody, dla których artyści wyruszają w trasę ze spektaklem, są złożone, ale z pewnością przeważają te ekonomiczne. Sprzedają oni widowisko przygotowane od A do Z, wożąc ze sobą przez tysiące kilometrów tony sprzętu i ekipę techniczną. Przypuszczam, że również ze względu na finanse, do przedstawiania swoich widowisk adaptują duże hale sportowo-widowiskowe – w których jest więcej miejsc dla publiczności, a koszty wynajmu znacznie mniejsze, niż w przypadku teatru. Jednak pomimo, iż jestem w stanie ich zrozumieć, to niestety nie mogę powiedzieć, że moje serce zostało skradzione.

Dla mnie przedstawienie baletowe (nawet urozmaicone) jest przede wszystkim adaptacją, interpretacją muzyki wykonywanej na żywo, która niesie ze sobą zupełnie inną energię i emocje niż ta odtworzona z mp3 (i nie mówię tu o aspektach akustyki hal sportowych). Poza tym tak, jak artyści chcą zarobić na przedstawieniu, tak samo chce na nim zarobić organizator czy instytucja zarządzająca obiektem. Tak więc nieodłącznym elementem sztuki w takich miejscach są hot-dogi, gofry, nachosy popcorn i wszystkie inne przekąski (i napoje), jakie zna współczesna cywilizacja, wraz ze swoimi zapachami, mlaskaniem i chrupaniem. Wszechobecny wśród publiczności brak kultury jest wręcz porażający. Bieżące komentarze i rozmowy zupełnie nie na temat, nagrywanie spektaklu, robienie zdjęć, świecenie smartfonowymi latarkami, lampami błyskowymi i wreszcie samymi wyświetlaczami nie ułatwiają odbioru koncertu. Nie ułatwiają go także organizatorzy, ponieważ nie są dostępne programy (w żadnej formie), a więc widz nie wie, kto występuje na scenie, a jeśli nie jest on na tyle rozgarnięty, żeby zapoznać się wcześniej z treścią dzieła, nie wie również o co chodzi w samym przedstawieniu, o czym z oburzeniem i do znudzenia informuje cały sektor widzów…

Na tym tle nie sposób nie wspomnieć o cenach biletów na takie wydarzenia, które wahają się od około 70 do około 150 (a nawet 200) złotych, w zależności od wybranego miejsca na widowni. Dla porównania: ceny biletów na Jezioro łabędzie w Teatrze Wielkim w Poznaniu oscylują pomiędzy 15 a 75 złotych (150 w loży); a w bydgoskiej Operze Novej przedstawienia baletowe wycenione są w granicach 30-80 złotych.

Czy zatem warto zapłacić 127 zł za miejsce w sektorze na trybunach w hali sportowo-widowiskowej, siedzieć w kurtce (bo zimno!) na plastikowym krzesełku, słuchać zrzędzenia i chrupania, i wdychać opary popcornu, kilkadziesiąt metrów od stosunkowo maleńkiej, skromnie „przystrojonej” sceny, żeby z bardzo daleka zobaczyć zarys baletu w wykonaniu najlepszych (podobno) tancerzy klasycznych na świecie?

Moim zdaniem – nie. Bo za połowę tej ceny mogę nabyć bilet do teatru, a wraz z nim okazję do celebrowania sztuki. Tak więc wolę ubrać się należycie (elegancko, niekoniecznie ciepło) i spędzić czas w pięknych wnętrzach; usiąść (na parterze) w wygodnym, miękkim fotelu, aby posłuchać wspaniałej muzyki wykonywanej na żywo i wybrzmiewającej w nieporównywalnie lepszej akustyce, i podziwiać z bliska kunszt artystów występujących na scenie. Mogę do tego zapoznać się z dobrze opracowanym librettem, a nawet historią baletu czy kulisami powstawania spektaklu. Być może w przerwie skuszę się na lampkę wina, a po przedstawieniu odbiorę z szatni płaszcz i niespiesznym krokiem opuszczę teatr…

Oczywiście można spojrzeć na te sytuacje w jeszcze innym kontekście: być może np. w Koszalinie niedysponującym teatrem operowym, wybranie się na balet do hali widowiskowej jest całkiem niezłym pomysłem. Jednakże w przypadku miast posiadających teatry „z prawdziwego zdarzenia”, zdecydowanie polecam wybranie właśnie ich, ponieważuważam, że w ogólnym rozrachunku jest to po prostu lepsze zagospodarowanie czasu i pieniędzy.

Jowita Opyd

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.