W najnowszym numerze...

×

Wiadomość

Failed loading XML...

Alicja Dymowska: Czytelnicy znają Cię głównie z dwóch tomików: Commodore 64 i Elegii dla Iana Curtisa. Jako adiunkt w zakładzie Antropologii Literatury na Uniwersytecie Gdańskim masz też na koncie pozycje naukowe. W związku z tym – czujesz się bardziej poetą czy naukowcem?

Artur Nowaczewski: Czuję się poetą. Owszem, zajmuję się literaturoznawstwem, ale ono stoi obok literatury, nie odwrotnie. Czasami trudno to oddzielić. W zasadzie powinienem to jednak robić.

A.D.: Praca z młodzieżą, ze studentami bywa inspirująca? W Twoich wierszach popkultura jest dość mocno obecna…Czy to między innymi dlatego, że czerpiesz z świadomości tych młodych ludzi?

A.N.: Myślę, że po części na pewno. Ale rzeczy, które opisuję w tomikach są także mi samemu bliskie, nie piszę o sprawach zupełnie mi obcych…To co mi się w tej popkulturze spodobało przeniosłem do swojego świata poetyckiego. Także w tej nowszej popkulturze – tu choćby przykład „Piratów z Karaibów” i wiersz „Być jak Jack Sparrow”.

A.D.: No właśnie. Czym zasłużył sobie Jack na bycie bohaterem jednego z Twoich utworów?

A.N.: Przede wszystkim poczuciem humoru, tym luzem, spontanicznością…No i zawsze udaje mu się wyjść z kłopotów jakimś cudem. To jest taka popularna, kasowa produkcja, ale mimo to lubię kilka postaci z tego filmu, np. Barbossę…Poniekąd pewnie dlatego, że w dzieciństwie fascynowałem się piratami – Wyspa skarbów Stevensona i tego typu rzeczy. Jack Sparrow mi się wpisał w coś co już dawno miałem poukładane w głowie i wypełnił jakimś konkretem. A, no i muszę wspomnieć jeszcze wspomnieć o grze Sida Meiera „Pirates” z 87 roku! (śmiech)

A.D.: Rozumiem, każda z inspiracji jest równie istotna (śmiech). Teraz jednak trochę poważniej…Miedzy tomikami „Commodore 64” i „Elegia dla Iana Curtisa” istnieje jakaś cezura. Różnią się ich bohaterowie, różni się przedmiot rozważań. Zdaje się, że inna osoba pisała „Commodore”, inna „Elegię”…

A.N.: No tak, zmieniamy się przecież z biegiem czasu. Nie wydaję książki poetyckiej częściej niż raz na 5 lat. Nie mógłbym być poetą, który co roku emituje w przestrzeń nowy tomik, bo po prostu nie miałbym nic nowego do powiedzenia. Nie chodzi przecież o to, aby się samemu powielać i powtarzać w nieskończoność pewne schematy…Jak już składa się te wiersze w książkę, niech to będzie jakiś krok naprzód, coś innego. I te tomiki dokumentują właśnie różne moje zmagania.

A.D.: Gdzieś powiedziałeś, tak to ładnie nazwałeś, że „Commodore 64” opisuje dzieciństwo „sielskie-anielskie”…

A.N.: … a „Elegia dla Iana Curtisa” młodość „chmurną i durną”. Ale kolejny tomik nie będzie zatytułowany „Wiek męski – wiek klęski” i nie zakończę swojej przygody z poezją (śmiech). Nie wiem, myślę że następna książka będzie się koncentrowała wokół poematu „Kutabuk”, który jest już gotowy. Mam też jeszcze dziesięć mniejszych wierszy. Ważny tam będzie motyw podróży. Dla mnie jest zawsze bardzo istotnym, żeby jak najwięcej czerpać z doświadczenia. Żeby miejsca, które odwiedzam, i osoby które spotykam a następnie opisuję miały jakieś odbicie w wierszu, żeby tekst brał się z rzeczywistości. Nie lubię „robienia wierszy” z niczego, takiej tylko zabawy na papierze.

A.D.: W jaki sposób postać Iana Curtisa przewodniczy poezji z „Elegii dla Iana Curtisa”?

A.N.: Trochę już to wyjaśniłem w Posłowiu do drugiego tomiku. Po pierwsze, muzyka Joy Division była tłem do najgorszych wydarzeń w moim życiu. Wtedy bardzo dużo tego słuchałem. Nie wracam chętnie do tych czasów…Choć w całym przekroju nie były one takie złe, z początku Joy Division mi się dobrze kojarzyło, póki mi się ten stary świat nie rozpadł. Później oczywiście napisałem ten wiersz, „Elegię dla Iana Curtisa”. Jakieś 4-5 lat temu. Już parę miesięcy po napisaniu tego wiersza wyszedł film „Control”. Wcześniej Ian Curtis dla mnie był przede wszystkim głosem, wokalistą zespołu, niespecjalnie zgłębiałem jego biografię. Kiedy obejrzałem „Control” stwierdziłem, że jest to mi postać bliższa niż myślałem,bo poza tym że był wokalistą, miał też ambicje literackie. No zresztą podobnie jak wcześniej Jim Morrison. Można powiedzieć, że oboje byli poetami swojego czasu - i forma ekspresji jaką znaleźli trafiła do bardzo wielu. Może i te teksty nie bronią się same bez tej muzyki, ale to już jest zupełnie inna kwestia, ja uważam ich za poetów.

A.D.: W utworze „Elegia dla Iana Curtisa” pojawiają się wersy z słynnego utworu „She’s lost control”… Bezpośrednie odniesienie. Uważasz, że znajomość twórczości grupy Joy Division jest tylko jakimś kluczem do zrozumienia tego tomiku, czy może jednak jest konieczna?

A.N.: Bezpośrednich nawiązań do tego co Curtis pisał jest stosunkowo mało. Chodzi o samą aurę, którą przynosi ich muzyka. Pomimo, że tematyka tomiku jest inna – chodzi właśnie o tę emocjonalną aurę.

A.D.: I pojawia się ten rytm, o którym wcześniej mówiłeś. „Elegia dla Iana Curtisa” ma być taką ilustracją muzyczną, rytmiczną, prawda?

A.N.: Tak, to jest właśnie pierwszy wiersz, którym poszedłem w tą stronę. I idę dalej tą ścieżką. Rzeczywiście, to był dla mnie jakiś przełom warsztatowy, że zacząłem tak pisać.

A.D.: Ale też trzeba powiedzieć, że mimo niesprzyjającego czasu, który opisuje „Elegia”, i w tym tomiku pojawia się jakiś okrzyk triumfu. Mam na myśli utwór „Amsterdam”, który chyba celowo znalazł się na końcu. To ważny wiersz.

A.N.: Owszem. Muzyka Jacquesa Brela przełamuje to Joy Division w środku już jakąś inną melodią. Ten wiersz jest świadectwem wychodzenia z jakiegoś zaklętego kręgu, w którym się znalazłem, i w którym towarzyszyła mi twórczość Joy Division. Wychodzenia z rozpamiętywania własnej traumy, zbudzenia się do nowego życia. Dlatego „Amsterdam” jest ważny.

A.D.: Wspomniałeś o „Kutabuku” - wiem, że ten poemat w pierwotnej wersji pojawił się po raz pierwszy na Twoim podróżniczym blogu już jakiś czas temu. Który to był rok?

A.N.: To było wtedy, gdy przeszedłem 10 000 kilometrów. Mam zwyczaj spisywania wszystkich swoich wycieczek powyżej 10 kilometrów, spisuję to regularnie od 1998 roku. No i mniej więcej zimą 2009/2010 zobaczyłem, że mam już te 10 000. Pomyślałem: „A może by tak puścić pamięć w ruch i powspominać?”. „Kutabuk” powstał w zasadzie w półtorej godziny jako taki strumień świadomości, który zapisałem. Oczywiście potem usiadłem i go „wyczyściłem”, wprowadziłem jakieś kosmetyczne zmiany. I myślę, że to będzie dla mnie ważna rzecz w całym moim dorobku, jeżeli ktoś będzie go kiedyś podsumowywał. Jestem też zadowolony, że udało mi się napisać coś co nie jest prozą i nie jest też krótkim wierszem. Poemat jest formą, która wymaga szczególnego skupienia, sprawia pewną trudność. I ten debiut wyszedł mi całkiem nieźle ( z uśmiechem).

A.D.: A czy mógłbyś na potrzeby wywiadu przybliżyć czytelnikom definicję samego „Kutabuka”, wyjaśnić czym lub kim „Kutabuk” jest?

A.N.: „Kutabuka” „pożyczyłem” z książki Marka Bieńczyka, „Melancholia. O tych, co nigdy nie odnajdą straty”. Z kolei Marek Bieńczyk znał go z „Wielkiej Encyklopedii Francuskiej”. Na „Kutabuka” wpadłem przy okazji pisania rozdziału o Mironie Białoszewskim do swojego doktoratu. Opisywałem doświadczenia poety poruszającego się po Warszawie, opisywałem jego „miejskie” utwory właśnie poprzez pryzmat zjawiska melancholii – i do tego posłużył mi zbiór Bieńczyka. Znalazłem tam fragment o mitycznym zwierzęciu, które skacze po powierzchni wody na różne strony – nie wiem jak to może wyglądać, tak podobno wymyślili to sobie Arabowie. To zwierzę nazywano właśnie Kutabukiem – i ciekawe, że pojawia się ono chyba tylko w „Wielkiej Encyklopedii Francuskiej” - zdaje się, że nigdzie indziej. Może po prostu encyklopedysta coś przekręcił, ale to nie jest ważne. Słowo to opisywało rodzaj melancholii, która polegała na tym, że ludzie nią dotknięci nie mogli się zatrzymać, byli w ciągłym ruchu. I to się stało właśnie kluczem do tych moich wycieczek, do mojego ciągłego marszu. Bo na początku poemat był bez tytułu i dopiero po jego skończeniu przypomniałem sobie o „Kutabuku”, i tak go nazwałem.

A.D.: To utwór także o tyle niebanalny, że jest publicznie nie tyle „czytany” co „wykonywany”, żeby nie powiedzieć nawet „grany”. Mam na myśli muzyczny projekt z Jakubem Nogą i Jackiem Stromskim. Łatwo się w tym wszystkim pogubić – opowiedz o tej współpracy.

A.N.: Pierwszy raz czytałem swój poemat w Piszu. Po prostu siedzieliśmy przy kominku, czytaliśmy swoje wiersze, a Kuba przygrywał nam coś do nich na sitarze. I to właśnie jemu strasznie spodobało się wykonanie „Kutabuka” w takiej właśnie muzycznej aranżacji. Pół roku później wykonaliśmy go już wspólnie z Jackiem Stromskim w Młodym Byronie, który wzbogacił projekt o bębny. Mam nadzieję, że wystąpimy jeszcze wielokrotnie. „Kutabuk” jest główną częścią naszego koncertu, ale wykonujemy też inne moje wiersze, głównie z „Elegii dla Iana Curtisa” i parę nowych, które znajdą się w trzeciej książce. Bardzo sobie cenię współpracę z chłopakami, to dla mnie nowe doświadczenie. W ogóle lubię poezję, w której przywiązuje się uwagę do rytmu – moim zdaniem poezja musi wybrzmieć. Sam staram się tak pisać. A oczywiście dzięki chłopakom można tę rytmiczność wyeksponować. Nikt by przecież nie strawił dwudziestu minut czytania, ale jeżeli dodamy też te emocje wyrażane za pomocą instrumentów, słuchacz bez zmęczenia przyjmie całą opowieść. No i nigdy nie wykonujemy utworu dwa razy tak samo, występ jest improwizowany. Więc pewnie ile koncertów, tyle różnych wykonań „Kutabuka”.

A.D.: Mam wrażenie, że Twoja twórczość jest trochę poezją „małych-wielkich bohaterów”. To znaczy pozornie zwykłych, szarych ludzi, którzy w Twoich wierszach stają się jakby dostojniejsi, nabierają jakiejś uroczystej nawet powagi. Chodzi mi o postacie takie jak choćby Krzyś Kubeczko, KwiatPaproci. Mógłbyś powiedzieć o nich coś więcej?

A.N.: Zacznę od Krzysia Kubeczko. Był to czytelnik czasopisma komputerowego, którego listy do redakcji były na łamach „Top Secret” publikowane. Krzyś Kubeczko, gorący zwolennik (już wtedy, w połowie lat dziewięćdziesiątych przestarzałego) ośmiobitowca Atari pisał listy w stylu: „Dlaczego dajecie tak mało opisów gier na Atari, Atari jest najlepsze”. Miał on dla mnie wymiar takiego czcigodnego Don Kichota, który broni tego starego Atari przed nadchodzącym postępem technologicznym. I ta jego wierność była dla mnie rozczulająca. Potem jak wiele innych postaci z czasów młodości licealnej Krzyś Kubeczko zniknął z mojego pola widzenia. Dopiero później, będąc już na studiach przeczytałem w reaktywowanym na trzy numery „Top Secret”, że Krzyś Kubeczko nie żyje. Zginął w wypadku samochodowym. Poraziło mnie to. Kiedy pogrzebałem trochę w Internecie okazało się, że ten chłopak był moim rówieśnikiem, mieszkał w Gdańsku, wydaje mi się, że na gdańskiej Zaspie, uczył się chyba na Akademii Morskiej. I nagle dowiaduję się o historii tego człowieka, także ze wspomnień jego przyjaciół…Stąd wiersz o Kubeczce. Natomiast KwiatPaproci, czyli Agnieszkę Witecką poznałem kiedy pisałem w „Hyde Parku” Dziennika Bałtyckiego. Ona też tam pisała i podpisywała się pod takim pseudonimem. Przez krótki czas prowadziłem skrzynkę literacką dziennika i dostałem od Agnieszki kilka wierszy. Byłem od niej kilka lat starszy i traktowałem ją dość protekcjonalnie jako rzekomo ktoś bardziej doświadczony w pisaniu. Wybrałem któryś wiersz do tej skrzynki i opublikowałem. Utwory dostałem od niej latem, a krótko potem, bo w październiku, Agnieszka skoczyła z mola w Sopocie…To była głośna sprawa, szukano jej dwa tygodnie, w końcu wyłowiono ciało…Stąd wiersz. Pomyślałem też, że takich osób piszących jak Agnieszka, może być więcej i zainspirowało mnie to prowadzenia serwisu literackiego. I w zasadzie wiersze opublikowane na stronach mojego serwisu „Teczka” to był taki jedyny ślad po jej twórczości, wybór z tego co mi zostawiła. Te rękopisy nadal są u mnie w szufladzie.

A.D.: Z tych małych-wielkich bohaterów - chcę jeszcze zapytać o ten wiersz o piłkarzu…

A.N.: O Ryszardzie Tarasiewiczu?

A.D.: Tak, dokładnie! O co chodzi z Ryszardem Tarasiewiczem?!

A.N.: Znajomi Arkowcy cenią maestrię tego wiersza, ale niekoniecznie pałają sympatią do dawnego trenera Śląska-Wrocław (śmiech). Ryszard Tarasiewicz to piłkarz, który miał bardzo mocne uderzenie i strzelał dużo bramek z rzutów wolnych, z daleka. Pamiętam, że to był mój idol piłkarski w 4-5 klasie i jeden z ostatnich Polaków, którzy potrafili grac w piłkę (śmiech). To znaczy taki, na którego ja się załapałem, bo oczywiście na drużynę Górskiego się nie załapałem i nawet słabo już pamiętam Zbigniewa Bońka. Widziałem rzecz jasna Zbigniewa Bońka w telewizji, ale to już był schyłkowy Zbigniew Boniek, a nie ten z 82 roku…A Ryszard Tarasiewicz zapisał się też tym, że trafił w słupek i poprzeczkę w meczu z Brazylią w 86 roku na Mundialu, który bardzo ciężko przeżyłem, ponieważ przegraliśmy 0:4!

A.D.: Chciałbyś, żeby Tarasiewicz przeczytał ten wiersz?

A.N.: Pewnie tak…Zresztą zastanawiam się czy ten wiersz został w ogóle opublikowany i tak się złapałem że nie…I to widać, że sam gubię swoje wiersze, „Tarasiewicza” akurat nie zgubiłem. Ale nie należę do tych, którzy od razu jak coś napiszą to chcą to drukować. Czasami coś sobie poleży nawet parę lat. Uważam, że dobry wiersz i za parę lat się obroni.

A.D.: W Twojej noce biograficznej pojawia się dość intrygująca adnotacja o współpracy z kwartalnikiem apokaliptycznym „44”. Na czym polega współpraca z kwartalnikiem apokaliptycznym?

A.N.: To z kolei dotyczy jednego z środowisk, z którymi jestem zaprzyjaźniony, tworzą je dawni redaktorzy „Frondy”. „44” jest ciekawym pismem, nawiązującym do etosu romantycznego, które próbuje ten etos pielęgnować w zgodzie z współczesną cywilizacją. Niestety nigdy nie znamy dnia i godziny, kiedy „Kwartalnik apokaliptyczny „44” wyjdzie, jest to trochę oczekiwanie na paruzję (śmiech).

A.D.: Ale to tak nawet wpisuje się w ten tytuł.

A.N.: Tak. Mogę jednak zdradzić, że już niedługo „objawi się” trzeci numer.

A.D.: Po wpisaniu do wyszukiwarki hasła „Artur Nowaczewski” w wynikach pojawia się adres Twojego bloga. Być może dochodzi do zjawiska, że coraz więcej odbiorców kojarzy Cię z tego dziennika.

A.N.: Blog jest sposobem prezentacji siebie, i już czasem sam nie wiem, czy to jestem ja czy mój wykreowany wizerunek.

A.D.: Nie wiesz czy to są jeszcze notatki, czy już literatura, tak?

A.N.: Ja trochę siebie na tym blogu wymyślam. Ale nie zdradzę ile jest tam z kreacji, a ile ze mnie prawdziwego. Osoby, które mnie dobrze znają i często mają ze mną kontakt potrafią to oddzielić. Wiadomo, że to co piszę na blogu jest tylko jakimś wizerunkowym uproszczeniem. Z uśmiechem wspominam zabawna sytuację kiedy mama przeczytała o moich kłopotach w górach, gdzie się zgubiłem i przeżywałem burzę. To był taki okres - co wyjechałem w góry to potem opisywałem, że walczę o życie. Oczywiście nie było wesoło, dostałem nieźle w kość, zwłaszcza na Słowacji gdzie burza złapała nas na 2000 m. Za pierwszym razem jakoś się mamie wytłumaczyłem z wpisu o moich kłopotach w Karkonoszach. Mówię: „Mamo, nie wierz w wszystko co tam piszę, ja tam ubarwiam, to jest literatura”. Po czym po miesiącu, moja mama czyta o moich przygodach na Słowacji i mówi: „Artek, tylko nie mów mi, że to jest literatura bo Ci nie uwierzę” (śmiech). Planuję też wydawać coś z tego co piszę na blogu.

A.D.: Ostatnio dzielnie przemierzałeś pieszo Bułgarię. Dlaczego właśnie to miejsce? I jakie są Twoje najbliższe podróżnicze plany?

A.N.: W Bułgarii byłem 2 razy. Za pierwszym razem wędrowałem przez Riłę i Pirin (w kolejności: najwyższy na Półwyspie Bałkańskim masyw górski i góry w południwo-zachodniej części kraju– przyp. red.). Fragment tej podróży jest opisany w piśmie „Red”. Jakiś czas potem dowiedziałem się od bułgarskich przyjaciół, że istnieje szlak, który prowadzi przez całą Bułgarię. Międzynarodowy szlak grzbietowy, szczytami pasma Stara Płanina, liczy ponad 650 km – w zasadzie od granicy z Serbią do samego Morza Czarnego. „W sumie niezły trop, przejść całą Bułgarię” - pomyślałem. Zacząłem w zeszłym roku, szedłem 16 dni i doszedłem do Przełęczy Szypka. Szacuję, że jeszcze 10, 12 dni będę musiał poświecić latem, żeby zakończyć szlak nad Morzem Czarnym. To jest mój plan na najbliższe wakacje. Planuję też pojeździć po innych rejonach Bułgarii, w których jeszcze nie byłem. Podróżowanie po dużej przestrzeni i zbieranie rozproszonych obserwacji niewiele daje potencjalnemu czytelnikowi. Przedeptuję wiec tą Bułgarię z zachodu na wschód, przygotowuję się też literacko do tych podróży, czytam bułgarskich pisarzy, zgłębiam kulturę tego miejsca. Chciałbym kiedyś te wyprawy literacko opracować.

A.D.: Chcę Cię jeszcze zapytać o Twój głos w apelu dotyczącym słynnego procesu prof. Jarosława Marka Rymkiewicza. Solidarnych z Rymkiewiczem okazało się być wielu bardziej i mniej znanych poetów. Pamiętam, że krótko po tym jak podpisałeś się pod tym apelem, zażartowałeś że właśnie znalazłeś się na liście osób, które nigdy nie będą nominowane do Nike. Żart, nie żart?

A.N.: Ta wypowiedź zalicza się raczej do kategorii tych żartów, nie-żartów. Reakcje na głos poetów w mediach bliskich Wyborzej były dość ostre. Prof. Jarosław Marek Rymkiewicz został przedstawiony jako antysemita, który znajduje przyjemność w manipulowaniu „moherowym tłumem” i że niby bronią go tylko osoby o poglądach radykalnie prawicowych. Ale trzeba zwrócić uwagę, że pod listem biorącym prof. Rymkiewicza podpisało się kilkudziesięciu autorów o bardzo różnych poetykach. Np. Marcin Świetlicki jest jednym z tych głośniejszych podpisanych i myślę, że środowisko „Gazety Wyborczej” jego obecność w tym gronie mogła zaboleć szczególnie. Ale naprawdę, jeśli przyjrzeć się biografiom osób, które stanęły w obronie Rymkiewicza to mamy wybór od prawa do lewa. Cała ta sprawa została za mało nagłośniona – że różni ludzie o poglądach czasem bardzo odległych od Rymkiewicza, stanęli w jego obronie. To przecież nadużycie wyłączać kolejne postacie z debaty publicznej. Charakterystyczne dla „Gazety Wyborczej” jest stanowisko, że z pewnymi osobami się nie polemizuje, a niektóre określa się jako oszołomów. To jest niedobre, niedemokratyczne. Co innego gdy w latach komunizmu, Stefan Kisielewski pisze felieton pt. „Moje typy” i wymienia w nim same nazwiska osób zaangażowanych w reżim komunistyczny. Znalazłem w Internecie listę, którą zrobił parę lat temu Adam Michnik. On też przedstawił swoje typy. Ale na czym polega różnica – Stefan Kisielewski był takim samotnym harcownikiem, który walczył z reżimem, z rzeczywistością PRL-u. Natomiast Adam Michnik ma wpływ na jedno z najpopularniejszych mediów w demokratycznej przestrzeni. Jego lista to już są takie „watahy do dożynania”, jak się wyraził jeden ze znanych polityków. Do tego próba zastraszania tych ludzi przez procesy sądowe. Niektórzy poeci bali się podpisać list, co jest samo w sobie bardzo wymowne. Mi się coś takiego nie podoba. Oczywiście, że nikt tu nikogo nie wsadza do więzienia, ale taka stygmatyzacja, jeżeli chodzi o życie intelektualne nie powinna mieć miejsca.

A.D.: Jak Ty sam określiłbyś swoje miejsce w teraźniejszym życiu poetyckim? Wiesz, chodzi mi o to czy uważasz, że wpisujesz się jakoś w „poetycki mainstream”, czy raczej posadziłbyś siebie gdzieś na uboczu?

A.N.: Nie wiem czy istnieje coś takiego jak „poetycki mainstream” i czy aspirowałbym do przebywania w takim towarzystwie, to raz. A dwa, myślę że moje pisanie znajduje się obok współczesnych żargonów literaturoznawczych. Można co prawda zakwalifikować te wiersze jako postmodernistyczne, bo wszyscy już jesteśmy postmodernistami w jakimś stopniu. Jednak te metodologie literackie, które teraz są popularne, niespecjalnie w przypadku moich wierszy się sprawdzają czy są użyteczne. Przez to moja twórczość może wydawać się anachroniczna. Ale mam też takie przeświadczenie, że i te metodologie się zmieniają i dzisiaj np. ciężko się czyta prace strukturalistów. Po prostu literatura sobie, a badacze sobie. Nie jestem fundamentalistą żadnej z metodologii literackich. Staram się pisać tak jak czuję, a nie wpisywać się w konkretne konteksty. Interesuje mnie relacja: ja-mój wiersz-czytelnik, a nie to kto jakie filtry może nałożyć na moje pisanie.

A.D.: Mówisz, że nie chcesz wpisywać się w konkretne konteksty, ale np. w Twojej ostatniej książce „Szlifibruki i flaunerzy” i w poprzedniej „Trzy miasta, trzy pokolenia”, konsekwentnie eksploatujesz obszar miejski. Czy na poziomie literaturoznawczym interesują Cię bardziej określone przestrzenie?

A.N.: To może jest wyrażone trochę innym językiem, ale i tu widać, że interesuje mnie świat doświadczany bezpośrednio. W obu książkach bardzo ważna jest topografia, doświadczanie konkretu. Jedyny kompromis, na który musiałem pójść to napisać je w miarę naukowym językiem. „Szlifibruki i flaunerzy” to historia zmagań się pisarzy z przestrzenią ulicy od czasów Skamandra po współczesność. Trochę historia Polski opowiedziana od strony ulicy poprzez utwory literackie. Oczywiście musiałem dokonać jakiejś selekcji, wszystko się tam nie mogło zmieścić. Myślę, że wyszła z tego w miarę spójna opowieść – co też jest ewenementem bo dzisiejsi badacze nie dążą do takiej syntezy, raczej się mówi o tym, że to niemożliwe. Dlatego budowa i tej książki może być w pewien sposób anachroniczna. Tak mi się wydaje.

A.D.: Przyznam, że jeszcze nie miałam tej książki w rękach. Bardziej zajmuje Cię w niej topografia ulicy szarej, osiedlowej, „podwórkowej” czy topografia ulicy „reprezentacyjnej”, dostojniejszej ze względu na obecność zabytków, architektury?

A.N.: W zasadzie książka ta opiera się na trzech figurach: ulicy, flaunera, czyli przechodnia i pasażu. Oczywiście pojawia się masa konkretnych ulic i kluczem topograficznym czytam przedwojenne ulice w Wilnie, którymi chodził Miłosz, ulice Łodzi z młodości Tuwima, ulice miast poniemieckich…

A.D.: Zbliżając się do końca – jako poeta z pewnym już dorobkiem, co sądzisz o konkursach poetyckich, turniejach jednego wiersza? Zasiadasz czasem w jury?

A.N.: Zdarzyło mi się raz albo 2 razy w życiu. Ale w ogóle nie lubię rzeczywistości konkursów literackich. Jak ktoś kiedyś słusznie zauważył, na konkursach literackich nagradza się teksty poprawne. A wiersz bardzo dobry nie może być tylko poprawny, musi się jakoś wyłamywać. Wątpię, że na konkursach łowi się indywidualności. Można za to śledzić jakie mody panują wśród piszących, ale to już sprawa statystyczna…

A.D.: Ostatnie pytanie dotyczy Twoich literackich mistrzów. Nie zastanawiaj się długo, odpowiedz jak czujesz. Kto jest poetyckim autorytetem Artura Nowaczewskiego?

A.N.: Oczywiście nie jest tak, że mogę wszystkich ulubionych poetów postawić obok siebie, bo każdy przynosi coś innego. Często zresztą nie przyjmuje ich twórczości w całości, tylko wybieram sobie rzeczy, które są dla mnie istotne. Jednym z pierwszych moich wielkich mistrzów był Zbigniew Herbert, jego lekcja okazała się być dla mnie bardzo istotna. W ogóle ważna jest dla mnie cała „Trójca” polskiej, XX-wiecznej poezji: Różewicz, Miłosz i Herbert właśnie. Tę literaturę dość dokładnie poznałem. Lubię też pisanie Świetlickiego, głównie pierwszą książkę… Kurczę, tyle jego jest – ostatnio np. poeci czescy. Vladimír Holan mnie zachwycił. W tej kwestii panuje pewien chaos, podobnie jak na mojej półce z książkami (śmiech).

A.D.: Dziękuję Ci bardzo za rozmowę.

A.N.: Również dziękuję.

 

Artur Nowaczewski – rocznik '78, poeta, podróżnik i adiunkt w Zakładzie Antropologii Literatury i Krytyki Artystycznej na Uniwersytecie Gdańskim. Znany głównie z dwóch poetyckich książek – Commodore 64 (2005) i Elegii dla Iana Curtisa (2010). Tyle jeżeli chodzi o sprawy oficjalne. A nieoficjalnie Nowaczewski zgodził się opowiedzieć trochę o swojej poezji, trochę o sobie samym w wywiadzie dla Salonu Literackiego. Rozmowa została przeprowadzona w Gdyni, kwiecień 2011.

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.