Drukuj

Pisząc od kilku lat teksty o różnych muzeach literackich ani razu nie opowiadałam jeszcze o Muzeum Literatury w Warszawie, przynajmniej o jego głównej siedzibie na Rynku Starego Miasta. Dziś też nie będzie o całym muzeum – nic o wystawach stałych, zbiorach specjalnych. Będzie o wystawie  „Bibeloty do gabloty”, której wernisaż miał miejsce 8 listopada 2017 r., a oglądać ją będzie można do końca stycznia następnego roku. Z okazji 65. rocznicy działalności placówki sięgnięto po  przedmioty, które zwykle spoczywają głęboko w muzealnych magazynach. Często zbyt zwyczajne, albo za mało poważne, by pokazywać je na normalnych wystawach. Muzeum ciągle jeszcze kojarzy nam się z czymś bardzo serio – równe rzędy gablotek, bardzo ważne i poważne eksponaty.

Może jednak warto spojrzeć jak dużym powodzeniem cieszą się skanseny, w których można zobaczyć przedmioty codzienne, zwyczajne. A pokazanie codziennych przedmiotów należących do niecodziennych osób? Przecież to fascynujące – podejrzeć z jakiej filiżanki pił Reymont, jakim piórem pisał Staff, czy Klementyna z Tańskich Hoffmanowa. Zastanowić się do czego służył dziwny przedmiot nabijany gwoździami, własność Konstantego Jeleńskiego. Zobaczyć krawat Witkacego, czy nauszniki Białoszewskiego. Przez przedmioty zobaczyć w twórcach ludzi. Patrząc na zdjęcie „Reymont i widmo kobiety” przypomniałam sobie powieść Wampir. Kiedy spojrzałam na zapalniczkę Jerzego Andrzejewskiego, oczyma wyobraźni zobaczyłam najbardziej chyba znaną scenę z filmu Popiół i diament , tę z zapalaniem spirytusowych zniczy.

Lubimy podglądać – tę cechę podkreślono w ekspozycji części zdjęć – zaglądamy przez dziurki-wizjery, żeby zobaczyć pulchne niemowlęta, ludzi na plaży, czy w sanatoryjnym „badzie”. Dla „słuchowców” też coś się znajdzie – z przepastnych archiwów wydobyto fragmenty wywiadów z tymi, którzy odeszli w minionym roku: Wandą Chotomską, Julią Hartwig, Wojciechem Młynarskim.

Są kurioza – czymś takim pozostaną dla mnie chyba już na zawsze pośmiertne odlewy części ciała (tutaj mamy rękę Tuwima), czy muszla ze szczątkami trumny Juliusza Słowackiego. Najciekawsza na wystawie jest chyba nieoczywistość skojarzeń – zamiast Kwiatów polskich czy Balu w operze Tuwima, do gablotki trafił Wiersz, w którym autor grzecznie, ale stanowczo uprasza liczne zastępy bliźnich, aby go w dupę pocałowali. Z kolei Leśmian zamiast lirycznie istnieje na wystawie z wekslami wystawionymi przez jego kancelarię notarialną. Obok plakatu z najsłynniejszym hasłem reklamowym wymyślonym przez Wańkowicza, czyli „Cukier krzepi”, możemy zobaczyć „Spodnie pokrzepionego Melchiora Wańkowicza”. W notesie Marii Rodziewiczówny możemy przeczytać przepis krawiecki na „Majtki ciepłe”.

Pozostaje niedosyt – żal, że tylko tyle. I że wszystko zamknięte w bezpiecznych gablotach. O tym, że sami muzealnicy mają świadomość, że coś powinno się w podejściu do eksponowania zbiorów zmienić, świadczy chyba wiersz Wisławy Szymborskiej, który zabrzmiał na wernisażu wystawy:

Są talerze, ale nie ma apetytu. 
Są obrączki, ale nie ma wzajemności 
od co najmniej trzystu lat.

(W. Szymborska, Muzeum)

Dorota Ryst

 

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.