Nigdy wcześniej słów o Bożym Narodzeniu nie pisałem z tak wielką nadzieją. Może się to wydawać dziwne wobec rozpartej wokół chciwości – przecież ktoś od połowy listopada wiesza festony i lampy w witrynach sklepowych. Ktoś, czyli my – same się tam nie powiesiły. Może się to wydawać gorszące wobec perspektywy słuchania w radiu kolęd na przemian z reklamowanymi przez kogoś pigułkami na potencję i trzymanie moczu. Kogoś z nas – bo same się te reklamy wśród nocnej ciszy nie rozsiadły. Może się to wydawać obłudne wobec rozciąganych wokół naszego dobrobytu kilometrów drutu kolczastego, wrzasku strażników i szczekania specjalnie tresowanych psów – wara od naszych szynek, wara od naszych opłatków. Ten drut kolczasty – sam on się rozwija? Może się to wreszcie wydawać niegodziwe, bo przecież telewizje nie zrezygnują z eksponowania kolejnych zwłok, kolejnych spalonych domów – pokłosia gdzieś prowadzonych poczynań stabilizacyjnych. I kiedy nie pozostanie nic innego jak tylko dopuścić, że może być i tak, że jacyś rodzice będą po wybuchu bomby widzieć kawałki swoich dzieci latające w powietrzu, głos z telewizora z ubolewaniem rozważy niedostatki wdrażanej gdzieś stabilizacji. Sama ona do nich przyszła – ta stabilizacja? Może i tym razem komuś uda się z ludzkiego piekła z dzieckiem uciec. Jakiejś Marii, jakiemuś Józefowi? Na pierwszy rzut oka nadzieja tu i teraz może wydawać się dziwna, gorsząca, obłudna i niegodziwa. Czy rzeczywiście? Otóż nie.
W muzeum Prado napotkać można obraz namalowany pół tysiąca lat temu przez Hieronima Boscha: Pokłon Trzech Króli, nazywany również Epifanią – Objawieniem. Na środkowej tablicy widnieje chatynka, przedstawiona na tle imaginacyjnej Jerozolimy. Przed chatynką po prawej Maria z Dzieciątkiem Jezus, od centrum do lewej Trzej Królowie, przynoszący dary i składający pokłon. Nie jest to jednak koniec opowieści z obrazu, bo w drzwiach chatynki, skryty za ich framugą stoi ktoś jeszcze – czwarty król. Wychyla się zza framugi w pozie zupełnie obcej aurze promieniującej od szczęścia Marii i powagi królów. Wydaje się ta poza pełna próżności i pychy. Jest półnagi – gładkie, bezkrwiste ciało nieco przykrywa wykwintna, purpurowa tkanina. Jest przyozdobiony – z jego ramienia i uda zwieszają się finezyjnie kute łańcuszki, zaś między nogami pas pokryty ciemnymi znakami. Twarz czwartego króla paradoksalnie jest rumiana – wręcz czerwona, jakby syta jadła i napoju, obca w tym pełnym biedy pejzażu. Okala ją ruda broda, wyłupiaste oczy króla są chciwie wpatrzone w Dzieciątko i Marię, zaś usta wyginają się w szyderczym uśmiechu. Kim jest czwarty król – ów próżny, przyozdobiony i samotny szyderca. W złowróżbnej jego postaci dopatrywano się wielu osób. Króla Heroda, czyhającego na życie Dzieciątka Jezus. Balaka, króla Moabu, który namawiał proroka Baalama do potępienia Izraela. Pana Nocy z dwunastowiecznej mistycznej księgi żydowskiej – Zohar. Antychrysta, według komentatorów Kościoła. Można dopuścić jeszcze dalej idący domysł: czwarty król to Zło.
Z dużej litery, bowiem jest ów król złem upersonifikowanym i zmyślnym – jest on Złem. Zjawia się osobiście rzadko i stąd zapewne jest rzadko portretowany. Dlaczego zatem tutaj zjawia się we właściwej, przynależnej sobie postaci? Czytelną odpowiedź daje scena na pierwszym planie obrazu – na świat przyszło Dobro. Nawiedzające świat Dobro – dokonująca się na naszych oczach Epifania Dobra to dla Zła najwyższe zagrożenie, to wyzwanie do walki bezwzględnej i bezlitosnej. Zło przybyło na Święto Epifanii aby osobiście dopilnować swojej własności: potoków krwi, ruin, rozpaczy i łez. Wszyscy znamy historię na tyle, aby mieć świadomość tego, co zdarzyło się potem, co zdarzało się przez stulecia całe. Niemniej, świat stawał się powoli lepszy, bo myśmy stawali się lepsi, nawet jeśli w sposób ułomny. Zło powoli ustępowało pola, aż znowu zaczęło powracać ze zwielokrotnioną siłą. Dwie wojny i szczególnie niepojęte zbrodnie towarzyszące drugiej to znak na jego przebudzenie. Ocalały świat długo nie pozwalał odejść pamięci o milionowych grobach, aż nagle zapomnieli wszyscy. Zepsuliśmy porządek świata i obyczaje, wprowadziliśmy nienawiść tam, gdzie niedawno była przynajmniej potrzeba zrozumienia, na niechęć zamieniliśmy przyjaźń. Chciwość wypędziła litość i współczucie. Kłamstwo zdeptało prawdę. Zło zbudziło się ponownie i rachuje swój krwawy i mroczny inwentarz. Czy zatem nadzieja ma jakiekolwiek uzasadnienie? Tak.
Zło samodzielnie nie istnieje, zło pojawia się w odpowiedzi na dobro i dobrem zagrożone, zło niszczy dobro, tuczy się dobrem, zło dobro zżera. Jeśli tak, jeśli zło prawdziwe znowu przebudziło się gwałtownie jak wówczas w Betlejem to dlatego, że poczuło nadchodzące dobro. Jakieś – którego my być może nie znamy, nie dostrzegamy jeszcze, nie wiemy, gdzie go szukać, ale ono – Zło – już wie i już szczerzy chciwe zęby. Czwarty król już dzisiaj szykuje się przeciwko dobru którego my jeszcze nie widzimy i które jest być może w nas samych. Zagrożony, patrzy z niepokojem. Natomiast ja – z nadzieją właśnie, bowiem jego niepokój zwiastuje nadejście dobra.
Ponad dwieście lat temu, u progu epoki nowożytnej, Immanuel Kant sformułował zasadę, nazywaną imperatywem kategorycznym, która miałaby obowiązywać wszystkich ludzi, niezależnie od ich pochodzenia, kręgu kulturowego i religii. „Postępuj tylko według takich reguł, które chciałbyś widzieć jako prawo powszechne.” Podstawowy wymóg etyczny w zderzeniu z rozumem i instynktem, do przestrzegania niezależnie od racji i skłonności, którego stosowanie nie jest zasługą, a obowiązkiem. Najbardziej podstawowy z podstawowych, najoszczędniejszy i dzięki temu jak najszerszy, nie wchodzący w żaden spór z jakąkolwiek ideologią czy religią. Ale – pierwszy nie był. Ponad dwa tysiące lat wcześniej rabi Hillel, pytany o istotę religii żydowskiej, odpowiedział tak: „Nie czyń bliźniemu twemu, co tobie niemiłe. Reszta jest komentarzem.” Jeżeli zestawić obie sentencje, to historycznie pierwsza zakazuje czynić to, co czynione nam uznalibyśmy za zło, a druga nakazuje czynić tylko to, co czynione nam uznalibyśmy za dobro. Istnieje trzecia, sformułowana krótko po Hillelu i w tej samej ziemi, najbardziej syntetyczna, najbardziej osadzona w rzeczywistości człowieczej i najbardziej radykalna. Jezus mówi: „Nie istnieje nic takiego poza człowiekiem, co do niego wchodzi i może go splamić. Tylko to, co z człowieka wychodzi, to jest to, co go plami.” Wypowiada te słowa Ten, na którego w stajence betlejemskiej patrzy czwarty król. Słowa podające: przyczynę, skutek, sposób i polecenie. „Jeżeli ktoś ma uszy do słuchania, to niech słucha”. Te słowa od dwóch tysięcy lat przychodzą do nas szczególnie w rocznicę Jego Narodzenia, abyśmy je sobie przypominali, rozważali, starali zapamiętać. Zło jest obecne, dzisiaj ponownie bardziej jaskrawo i dlatego nadchodząca rocznica bardziej niż inne wiąże nas z tymi słowami. Zawarta w nich godność bycia człowiekiem nie jest łatwa do akceptacji w ich najgłębszej istocie, dlatego dołączę pozdrowienie i zapowiedź, które znalazłem w innej księdze.
„Zaprawdę, ci, którzy uwierzyli,
ci, którzy wyznają judaizm,
chrześcijanie i sabejczycy,
i ci, którzy wierzą w Boga i w Dzień Ostatni
i którzy czynią dobro,
wszyscy otrzymają nagrodę u swego Pana;
i nie odczują żadnego lęku,
i nie będą zasmuceni.”
Jaka to księga? Koran, sura druga, werset sześćdziesiąty drugi.
Jerzy Alski
Aktualny numer - Strona główna |
Powrót do poprzedniej strony |
© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.