Gdybym miał wybrać jedno jedyne słowo, które moim zdaniem najlepiej opisuje Chiny? Zadanie karkołomne, zważywszy na to, że napisałem dla Salonu Literackiego już osiem artykułów o Państwie Środka, a żaden zapewne nawet nie liznął istoty. Ale cóż, do odważnych świat należy, więc spróbuję: wydaje mi się, że tym słowem jest dla mnie „pragmatyzm”.
Niedawno osoba, która regularnie podkreślała, że jestem jej „przyjacielem”, powiedziała mi: „dziękuję, że dałeś mi przestrzeń by ćwiczyć angielski”. Nie zdając sobie zupełnie sprawy, że dla mnie być może tak bezpośrednie łączenie „przyjaźni” z „ćwiczeniem angielskiego” może być czymś nie na miejscu. „Przyjaźń” wydaje się przecież czymś, co raczej zapewnia jakąś mniej konkretną, emocjonalną „korzyść”, zamiast dosłownej „użyteczności”. Zostałem jednak uznany za „przyjaciela”, gdyż jestem bezpośrednio „użyteczny”. Więcej, zresztą, było takich sytuacji. Od jednej znajomej usłyszałem: „Jesteśmy dobrymi znajomymi, dobrzy znajomi sobie wzajemnie pomagają” (chodziło tu o zupełnie konkretną pomoc – ja ją uczyłem angielskiego, a ona mnie chińskiego). Co ciekawe – gdy współpraca polegająca na „wymianie konkretnej pomocy/korzyści” się zakończyła, znajoma owa nie odczuwała potrzeby, by podtrzymywać znajomość w jakikolwiek inny sposób. Co jeszcze ciekawsze – „dobrym przyjacielem/znajomym” zostałem niemal od razu, jakby wpisanie mnie w krąg „dobrych” znajomych, przyjaciół było celem samym w sobie, nie procesem. Zostałem dobrym przyjacielem, znajomym, bo mogę być potencjalnie użyteczny.
Niedawno jeden z chińskich znajomych założył grupę „Make friends in English”, mającą integrować chińskich i zagranicznych znajomych poprzez komunikator internetowy oraz spotkania na żywo, jednocześnie ćwicząc angielski. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że nie przypominam sobie polskich znajomych realizujących podobne pomysły. Wydawałoby się to za mało spontaniczne, zbyt „zadaniowe”. Znajomości nie-biznesowe, również te zagraniczne, zawiera się bowiem przy okazji, spontanicznie Nauka języka to nauka języka, to praca obliczona na konkretny efekt, natomiast „praca” nad przyjaźnią to „praca” w sferze emocjonalnej, a korzyścią jest radość z dzielenia wspólnych zainteresowań czy nadawania na tych samych falach. Podobnie dziwne w kulturze europejskiej wydawałoby się poszukiwanie partnera, żony, męża, chłopaka, dziewczyny jako coś precyzyjnie zaplanowanego i wynegocjowanego (nie mówiąc już o tym, że często nie osobiście, a przez rodziców, „w imieniu” syna czy córki). Tym czasem „targi małżeńskie”, gdzie małżeństwo staje się rodzajem transakcji pomiędzy rodzinami, nadal są w Chinach powszechne. Oto wyimki z niewielkiego „targu małżeńskiego" w Kantonie, na który pewnego razu trafiłem:
„Wzrost”
„Wiek”
„Preferowany wzrost”
„Preferowany wiek”
„Powinien mieć dobrą naturę”
„Powinien mieć zameldowanie w Kantonie”
„Rodzice powinni mieć emeryturę”
„Co najmniej licencjat”
„Mieszkanie w Kantonie”
„Powinien mieć stałą pracę”
„Powinien dużo zarabiać”
„Wymagane mieszkanie w Kantonie”
„Odpowiedzialny, ze wszech miar uczciwy, otwarty, nie może być mizoginem”
„Rodzice kandydatki mają emeryturę, nie będą brzemieniem”
„Powinien pochodzić z rodziny intelektualistów”
„Studia magisterskie,zameldowana w Kantonie, jedynaczka, radosna, samodzielna, kocha dzieci i szanuje starszych”
„Sprzedawczyni, ok. 200000 rocznie, licencjat, pochodzi z Jiangsu, jedynaczka".
Rzuca się tu w oczy nadreprezentacja cech dotyczących statusu rodziny, jej grupy społecznej, a także niedoreprezentacja cech dotyczących charakteru, oraz kompletne pominięcie kwestii zainteresowań. O „targach małżeńskich” napisano wiele, na przykład w artykule czasopisma „Polityka” pt. „Do czego służą Chinki” – tytuł zwraca uwagę na skrajną patriarchalność tej tradycji, uprzedmiotawianie w niej kobiet, i jest to prawda, szczególnie potwierdzają to cytaty w rodzaju „Nie przyjmuję starszych niż 33 lata – zaznacza. – Kobiety szybko się psują, jak brzoskwinie” oraz w ogóle występowanie w języku chińskim słowa „kobieta-resztka”, jako panna po trzydziestce. Ale przecież rola mężczyzny jest równie precyzyjnie określona, w tej tradycji zarówno kobieta jak i mężczyzna są elementem układanki, która ma zapewnić rodzinie pewną pozycję społeczną czy wręcz biznesową. Przy czym w owej układance mężczyzna więcej.
Wedle mojej intuicji podobne podejście wydaje się mieć głównie negatywne skutki – takie jak kompletne ignorowanie dopasowania się emocjonalnego, charakterologicznego, co ma wpływ na to, jak w istocie udane jest małżeństwo, na konflikty pokoleniowe, oraz na np. występowanie i lekceważenie przemocy domowej, brak małżeństw pomiędzy ludźmi z różnych klas społecznych, i tak dalej. Nie zmienia to faktu, że przywiązanie do bezwzględnej „użyteczności” instytucji małżeństwa jest w chińskiej tradycji zbyt silne, co można też tłumaczyć tym, że chińskie rodziny czy rodzice po prostu boją się oddać tak ważnej sprawy, jaką są kwestie matrymonialne, przypadkowi.
Oczywiście są to wszystko obserwacje zjawisk, które występują według mnie nad wyraz często, nie tych, które występują zawsze. Nie zmienia to faktu, że – tu pozwolę sobie na wtręt bardziej osobisty – wśród moich chińskich znajomości nieco brakuje mi tych, które nie warunkowane są czymkolwiek innym niż wzajemną ciekawością i sympatią dwojga ludzi, bez występowania takich uwarunkowań jak: poćwiczenie języka, możliwość pochwalenia się kolegą z zagranicy, czy wystąpienie konkretnej, wzajemnej przysługi. Być może jednak w tym miejscu powinienem powtórzyć słowa z filmu „Ostatni cesarz Chin”, w którym odbywający karę Pu Yi jest rozgoryczony byciem rzekomo „wykorzystywanym”. Wtedy nauczyciel więzienny pyta się: „Czy jest coś złego w tym, by być pożytecznym? Czy to naprawdę coś złego?”.
Jakub Sajkowski
Aktualny numer - Strona główna |
Powrót do poprzedniej strony |
© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.