Drukuj

„Gdziekolwiek bym pojechał, zawsze zabiorę tam siebie. To, co egzotyczne, zaczyna się za rogiem. Rzeczywistość jest wszędzie”.
Michał Cichy, Pozwól rzece płynąć

Najtrudniej jest mieć dwie tożsamości – prowincjonalną i „stołeczną”. Nawet jeśli druga jest uzurpacją, życiem na kocią łapę. Wieś i gmina mają swoje walory – kontakt z przyrodą, bardzo odczuwalne zmiany pór roku, sygnalizowane chociażby przez dzięcioły czyszczące gniazda na wiosnę. Ścieżynki i dróżki, którymi rzadko cokolwiek przejeżdża, więc na rowerze można śmigać do woli. Prowincja miewa kompleks miast wojewódzkich. Wszyscy wszystko o wszystkich wiedzą, nawet jeśli nie mają kont na Facebooku i nie wrzucają na „Insta” czy „Snapa” swoich zdjęć. W miejscowości, z której pochodzę, w latach 90. wystarczyło nie chadzać do kościoła, by być innym, napiętnowanym. Wiedza, kto nie chodzi, była powszechna. Na ulicach właściwie nie widywało się osób z niepełnosprawnością. Dzieci uczyły się w oddzielnej, także stygmatyzującej, szkole. Co działo się z nimi, gdy dorosły? Do dziś nie wiem. Z jednej strony „jak dobrze mieć sąsiada”, bo na kilka mieszkających w pobliżu rodzin w czasach bez komórek, internetu, a nawet telefonu stacjonarnego naprawdę można było liczyć. Z drugiej „człowiek człowiekowi wilkiem”. Bywało różnie przez pierwszych 19 lat uczenia się życia z dala od aglomeracji. Duże miasto to przede wszystkim większe odległości między punktem A, jakim bywa dom, a punktem B – pracą. Do tego z czasem dochodzą inne litery alfabetu, np. przedszkole czy szkoła dzieci, gdzie trzeba je odpowiednio wcześniej zawieźć, urzędy i instytucje, gdzie czekają sprawy do załatwienia, poczta, sklep, centrum handlowe, bazarek. I w taki oto sposób powstaje pośpiech. Nie wszystko da się przewidzieć, nie nad wszystkim zapanować. Oczywiście „na przeciw potrzebom” wychodzą całe listy szkoleń z zarządzania sobą w czasie, zmiany przekonań po mentalne zamawianie miejsc parkingowych czy jogę stania na jednej nodze i głębokie oddychanie, gdy zatłoczona linia autobusowa, w której się znajdujemy, po raz kolejny w związku z robotami na drodze zmienia trasę. (Nie mylić tej jogi z jogą śmiechu). To rzeczywistość, której musiałam się nauczyć po roku 2003.

Spędzając sporą część życia w punktach, które łączy modernizująca się na przestrzeni lat trasa S17, często słucham i czytam o tym, jak wyludniają się małe miejscowości, jak cudowne są wsie, jak wolno i błogo płynie tam czas, pod warunkiem że powodem pozostawania w nich nie jest mieszkanie po przodkach i zasiłek dla bezrobotnych, tylko urlop czy służbowy weekend. Do różnych opowieści dołączają też głosy, jakie to miasto stołeczne jest nieprzyjazne, korpogenne, hałaśliwe i zagonione. Nie umiem im ani zaprzeczyć, ani w pełni się z nimi zgodzić. Pewnie łatwiej byłoby określić się po którejś ze stron i dołączyć do konkretnego grona albo złapać taki dystans, by te opinie puszczać mimo uszu. Wiedzieć swoje. Nie jest to łatwe, gdy ma się dwie tożsamości – prowincjonalną i „stołeczną”. I gdy nigdzie nie czuje się u siebie, choć potrzeba zakorzenienia występuje i mieści się w rozwojowej normie. Przyjmuje się natomiast sposoby myślenia, że tak, stolica jest tłoczna i hałaśliwa, mimo że ma piękne parki i bulwary, którymi można spacerować, a także wiele innych nieodkrytych, często odludnych miejsc. Że tak, na wsi nie ma żadnej prywatności ani pracy pozarolniczej, chociaż kto chce, otoczy swój dom murem, na Facebooku dzieląc się ze światem tym, co najbardziej osobiste, a kilka ważnych organizacji powstało w miejscach, o których złośliwi mawiają, że gdy pies tam zdechnie, smycz trzy dni szczeka.

Mijają lata, przybywa doświadczeń i podróży na trasie S17 oraz kilku innych. Aż pewnego dnia roku 2017 pod moją strzechę trafia proza Michała Cichego. A w niej pełna egzotyka postrzegania i snucia opowieści o rzeczach, stworzeniach, miejscach, sprawach dotychczas albo w ogóle, albo słabo zauważalnych w stolicy. Ze swoją mocą odczarowywania utartych uproszczeń w stylu „miasto wymusza pośpiech”, „każdy ściga się z każdym, wszyscy się porównują”, „nia ma na nic czasu, trudno się spotkać”. Ze swoją stop-klatką i przystankiem na kilka słownych zdjęć Warszawy, której już nie ma, choć opisy dotyczą lat 2010, 2013. Doskonale je pamiętam. Z czułością wobec ukazywanych przedmiotów, zjawisk, osób, świata roślin i zwierząt. Trawa, która rosnąc,  przebija się przez płyty chodnika. Refleksja o osobach, które te płyty kładły. „(…) Moja okolica, moje otoczenie, moja dziedzina, mój rewir, moje strony, mój obwód, moja wieś w mieście. (…) wygląda na mapie trochę jak Wyspa Świętego Ludwika w Paryżu, tylko że zamiast wód opływają ją rzeki samochodów.” Dotychczas słyszałam głównie „Jedź, k…!!!” albo „K…, jak jedziesz słojorze!!”. Trąbienie, które nigdy jeszcze niczego nie przyspieszyło. Słowa, które raczej nikogo nie motywują do odważniejszej jazdy. U Cichego codzienny warszawski korek to jakiś inny świat. Pająk krzyżak, osy, komar uwięziony między szybami okna, muszki owocówki, którym o mały włos autor nie nadaje imion, świerszcze, kochające się mrówki ze skrzydłami, trzmiel i jego śmierć przy okazji „dziania się” wielu innych spraw. Wszystko to nie okiem biologa i przyrodnika, ale spacerowicza. Obraz Warszawy nieznanej pocztówkom i stereotypom. „Na końcu Zadumanej, już blisko ujścia do Włodarzewskiej, jest najprawdziwsze bagno z sitowiem i wierzbami rosnącymi w okach skisłej wody” – to też stolica. I to: „Poszedłem tam. Coś małego zwróciło moją uwagę. Kamień. Otoczak. Tylko że zrobiony z jasnoszarego marmuru. W jego formie znać było jeszcze ślady dawnej graniastości. Bardzo nieregularny sześcian wielkości połówki jajka. Siły przyrody miały jednak dużo czasu, żeby wyoblić wszystkie rogi i krawędzie. Kiedyś, kiedy stał się częścią stopnia czy parapetu, awansował z krainy natury do cywilizacji. Potem, pod koniec wojny albo tuż po, kiedy marmurową płytę wyrywali ze ściany, oddzielił się i wrócił we władanie przyrody, która obmywając go wodami i poddając sile tarcia, nadała mu prawie naturalną postać”. Warszawa według Michała Cichego.

Gdyby Zawsze jest dzisiaj i Pozwól rzece płynąć poczytał np. przybysz z obcej planety, nieznający naszej stolicy ani z autopsji, ani z opowieści, mógłby odnieść wrażenie, że jest to miejsce, o którym pisano „wsi spokojna, wsi wesoła”. Cichy, spacerując, patrzy na świat, jakby stwarzał go od nowa. Jest w tym coś z boskiego patrzenia. Obserwuje i komentuje rzeczywistość w krótkich zapiskach układających się w niby-pamiętnik. Oddając w takiej formie to, co chce przekazać – i obrazy, i refleksje – może być swego rodzaju mistycznym przewodnikiem nie tylko po Warszawie, ale też po pisaniu o małych ojczyznach, opuszczonych domach, czasem coraz bardziej wirtualnych, bo – tak jak w wierszu Doroty Ryst Słaba rozdzielczość – łatwiej je obejrzeć za pomocą Google Maps, niż wybrać się tam fizycznie. Czasem nie ma już do kogo lub po co. Czasem po prostu za bardzo boli.  

Wyczerpana tygodniem pracy, załatwiactwem i aktywizmem wyjeżdżam na Podlasie. Przez całe wakacje w Supraślu odbywa się celebracja powolności – Slow Fest. Trafiam na zajęcia Elżbiety Jabłońskiej pt. „Ćwiczenia z zaniechania”. Intryguje mnie opis w festiwalowym katalogu, więc czym prędzej udaję się w podane miejsce – na piękne bulwary im. Wiktora Wołkowa. Dostajemy krwistoczerwoną lnianą torbę, a w niej czerwony kocyk i butelkę wody. Mamy też leżaki do dyspozycji. Można się ułożyć na trawie, można siedzieć. Wcześniej musimy oddać w depozyt telefony i – jak mówi organizatorka – wykazać się minimum zaufania do niej, że nic im się nie stanie. Bez wahania oddaję mój alcatel, który przez pół roku trzymał się dzielnie, ale przed samym wyjazdem sięgnął bruku jednej z ulic Pragi Północ. Wśród kolorowych i oprawionych iphone'ów, samsungów i huaweiów prezentuje się jak rupieć pokryty szklaną pajęczyną. Rozkładamy się na trawie, wyglądając pewnie z lotu ptaka jak pole maków. Czas płynie. Jestem w małej uroczej miejscowości podczas ciekawego festiwalu, w pobliżu mam rzekę i widok na prawosławny zabytkowy monastyr. Wstałam wcześnie rano, by się tu znaleźć, więc mogę teraz odespać, odpocząć po podróży, nigdzie nie pędzić, niczego nie planować ani nie analizować. To jednak trudniejsze, niż myślałam. Słyszę każdy dźwięk dobiegający z kąpieliska znajdującego się kawałek za nami, drażnią mnie komentarze przejeżdżających rowerzystów, w głowie nieustannie trwają matematyczne obliczenia, co jeszcze dziś mogę zobaczyć, a gdzie i o której pójść jutro, by jak najintensywniej przeżyć ten weekend. Potem przychodzi planowanie powrotu, ceny biletów, godziny odjazdów, by zdążyć na przesiadkę. W końcu dochodzę do listy zaległych tekstów do napisania… Poza kilkoma rozmawiającymi pozostali uczestnicy leżą, siedzą, nie ruszają się, mają zamknięte oczy. I jakby nie gryzły ich te tabuny komarów, które non stop dręczą właśnie mnie! Wytrzymuję 45 minut ćwiczeń z zaniechania. Trudno, nie zostanę do końca. W drodze powrotnej nagle przypomina mi się cytat: „W naszej erze uważa się, że źródłem szczęścia jest wybór. Ale dla mnie ważniejsza jest zgoda na to, czego się nie wybiera. Przyjęcie pełni własnego losu (…)”. I jeszcze: „Mam wpływ na to, żeby w pobliżu mnie działo się jak najmniej złego. Dalszej sferze świata pozwalam się kręcić po swojemu”.

Cichy jako nauczyciel zaniechania? Stwierdzenie być może egzotyczne, ale czy rozbawiłoby autora? Może nie bardziej, niż gdyby się dowiedział, że po lekturze jego książek do posiłków znów siadam przy stole, nie przy komputerze, jak wcześniej. Że wprowadziłam pięciominutowy rytuał leżenia bez czytania i komórki zaraz po przyjściu z pracy. Szłam w Supraślu ulicą Nowy Świat (!) i zerwałam z dzikiej jabłonki małe zielone jabłko. Myśli pobiegły do opisu tej samej czynności w Zawsze jest dzisiaj. Pół strony na temat  faktury owocu, tego, co się z nim działo przed zerwaniem i po nim. Moje rodzinne miasto na Lubelszczyźnie m.in. od jednego z wierszy Józefa Czechowicza nazywane jest „jabłonkowym”. Byłam w tamtej chwili daleko od każdego z miejsc, które nazywam domem, nawet jeśli jest tylko tymczasowy. I znów przyszła myśl, którą mogłabym zobrazować cytatem: „Kiedy wracam do siebie, zawsze tą samą ulicą koło miejskich Filtrów, i widzę już z daleka wielki ceglany masyw kościelnej wieży, a potem poprzez plac wjeżdżam w wąwóz kamienic przy mojej ulicy, czuję zawsze to samo wzruszenie: powrót na miejsce, do środka świata. Zapuszczanie korzeni jest procesem wewnętrznym. Musiałem na dobre zadomowić się w sobie, żeby zadomowić się w okolicy. Przestałem chcieć być kimś innym. Wróciłem do siebie”. Idąc Nowym Światem w Supraślu z ukradzionym przed chwilą niedojrzałym owocem, myślałam o dwóch tożsamościach, które przez lata ubrały mnie w schematy postrzegania. O wewnętrznych korzeniach, które wiozę ze sobą, gdziekolwiek mnie poniesie, i odczuciu bezdomności, gdziekolwiek bym nie zamieszkała. Bez względu na miejsce pobytu kontakt z opisywanym przez Cichego środkiem świata, zadomowieniem wewnętrznym i w okolicy, to wciąż egzotyczne pojęcia. „Okolica. Widnokrąg. Horyzont. Okręg. Cyrkuł. To, co mogę obejrzeć dookoła siebie. Powtarza się w języku ta kolistość, to okalanie. Człowiek jest warstwowy jak cebula i jego warstwy sięgają poza ciało, poza ubranie, mieszkanie, dom i ulicę. Gdzieś jednak jest granica poczucia, że jest się u siebie. U mnie przebiega kilkaset metrów od środka świata. Dalej są inne kręgi oswojenia”. I zapewne inne sprawy – dodaję w myślach.

Po powrocie z Supraśla na pętli przy Dworcu Wschodnim wsiadam do autobusu 156. Chcę poczytać pożyczony niedawno dziennik podróży, ale od dwóch przystanków nie mogę się skupić. Trwa rozmowa dwóch starszych pań…

Aleksandra Nizioł

 

Autor: Michał Cichy
Tytuł: Zawsze jest dzisiaj
Wydawca: Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2014
ISBN: 978-83-7536-699-0

Autor: Michał Cichy
Tytuł: Pozwól rzece płynąć
Wydawca: Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2017
ISBN: 978-83-8049-428-2

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.