Drukuj

Jestem gdańszczaninem mieszkającym w Rumi, bo tak się zdarzyło. Obijam się między tymi dwoma ośrodkami, wielkim i malutkim. Różnią się mocno. Zdarza mi się na tę Rumię narzekać, zresztą nie bez podstaw. Jak się niedawno okazało, jest to gmina z najniższymi wydatkami per capita na kulturę w województwie pomorskim. Znam jedną niezłą knajpę (U wujasa) i z pięć złych. Pomimo istnienia trzech domów kultury można mieć wrażenie, że bardziej niż kultura jest tam obecna tzw. „animacja czasu wolnego”. Dobry koncert czy nawet stand-up to nie bardzo; raz w miesiącu przytrafia się granie w Stacji Kultura (podobnie jak wernisaż). Spotkania autorskie to raczej z podróżnikami. No, jakoś można tu przetrwać, nie ma wiele, ale cokolwiek – jest. Na przykład kino. I są też księgarnie.

! księgarnie? No jak to, skoro prawie nic nie ma, to księgarni w sumie tym bardziej nie powinno być. A jednak. Co prawda taka „normalna” jest tylko jedna i to dość źle zaopatrzona (sklep szkolno-papierniczy). Jest też jedna sprofilowana, „Anielska księgarnia” z literaturą katolicką, choć słowo „literatura” jakoś mi tu średnio pasuje. Jest za to antykwariat o nazwie „Antyk wariat”, pięć minut pieszo ode mnie. No i tam lubię spędzać czas, choć kończy się to wydatkami. Punkt jest świetnie zaopatrzony i prowadzony z głową. Znalazłem tam nie tylko pozycje typu Antropologia filmu Aleksandra Jackiewicza, ale też choćby takiego białego kruka, jak Film i rzeczywistość Andre Bazina. Kosztowały tyle, ile kosztują książki, ale bez przesady – jeden wieczór w pubie kosztuje znacznie więcej.

Na tym jednak księgarnie w Rumi się nie kończą, bo są też biblioteki. Tam ludzie znoszą książki, które nie są im potrzebne, a personel albo dodaje je do zbiorów bibliotecznych, albo wystawia na sprzedaż, żeby zasilić budżet. Kosztują... 50 groszy od sztuki. To jeszcze większy problem niż przeglądanie zasobów antykwariatu, bo za takie pieniądze można kupić właściwie wszystko co tam leży wystawione. Próbuję być powściągliwy i nie znosić do domu ton papieru, jednak regularnie wpada mi w ręce coś wartościowego.

Kupiłem więc takie sentymentalne starocie, jak Wirgińczyk i Czarne sombrero, ale także obszerny album z omówieniem twórczości Edwarda Hoppera, poza tym Annę Kareninę, Mistrza i Małgorzatę, kilka kryminałów Edigey'a i Chandlera, Protestantyzm Stanisława Markiewicza, Mały słownik cybernetyczny, Bieszczady w ogniu Artura Baty oraz Antyk zmęczonej Europy Piotra Kuncewicza. W końcu – Poezja polska od 1956 tego samego Kuncewicza. Każdą z nich po 50 groszy.

Co najdziwniejsze wszystkie te punkty są sobie w tej Rumi i cały czas obracają książkami. Toteż nie jestem szczególnie zdumiony, kiedy jadąc kolejką SKM widzę, jak co piąty podróżny coś czyta, a połowa z tych książek nie wygląda na nówki z Empiku (bo dwa Empiki w Rumi też są, handlują kubeczkami i czekoladą). Żyję więc w małym mieście, w którym koncert jest raz na miesiąc, w kinie nigdy nie widziałem więcej niż połowę zajętych miejsc (zwykle znacznie mniej), ale za to jest siedem księgarń i wszystkie sprzedają książki. Nie licząc dwóch Empików, które robią wszystko, żeby obniżyć czytelnictwo. Ale czytelnictwo jest cwane i się nie da.

Sławomir Płatek

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.