Drukuj

No i stało się to, co było oczywiste. Państwo przestało finansować kulturę narodową. Pieniądze dotąd przeznaczane na rozwój kultury przeznaczyło na umocnienie i rozpowszechnienie religii katolickiej. Czasopisma „kulturalne” obecnie dotowane utożsamiają „polskość” z „katolickością”, następnie utożsamiają „kulturę” z „tradycją Kościoła”, a dopiero pod tymi warunkami uznają, że Polak może np. namalować obraz lub napisać wiersz. Co ma zrobić cała reszta tych, którzy – niezależnie od religii lub jej braku – chcieliby po prostu malować, pisać i muzykować, niekoniecznie odmawiając przedtem „Ojcze nasz”? Lub wydawać czasopisma na ten temat? Spróbuję popłynąć odrobinę w przyszłość.

Po pierwsze: przyzwyczailiśmy się do dotacji. Nauczyliśmy się żyć komfortowo, pisanie wniosków grantowych stało się sztuką i nawykiem. Jesteśmy jak koty domowe albo kanarki w klatkach. Te zwierzęta wypuszczone nagle na zewnątrz nie zawsze dziczeją. Często zwyczajnie zdychają z głodu i zimna, z nieporadności. W ten sposób „zdechnie” zapewne wiele cennych inicjatyw. Przyjęliśmy za dogmat, że sztuka na siebie nie zarabia, a pisanie o sztuce tym bardziej. Pomysły o sprzedaży biletów na wieczór autorski wywołują śmiech, podczas gdy bilet do kina kosztuje 20 zł., a do opery średnio – 50 zł. I co ciekawe i kino, i opera bez dotacji także by nie istniały. Bez dotacji funkcjonują tylko dwie kinematografie na świecie – amerykańska i indyjska. Można by się zastanowić, czy współczesny świat w ogóle potrzebuje kultury, czy raczej to kultura potrzebuje świata. I to nie twórcy kultury powinni to przemyśleć, tylko właśnie cała reszta. Jak ich do tego namówić? Nie wiem, mogłem się nad tym zastanowić wiele razy, ale nie miałem czasu. Pisałem wnioski grantowe i rozliczałem wcześniejsze, a to bardzo czasochłonne.

Po drugie świat się zmienia. Pierwsze „jaskółki” to Orban na Węgrzech i PiS w Polsce. Potem brexit, Trump, za chwilę pękną Niemcy, Francja i prawdopodobnie Szwecja. Liberalizm, jak człowiek skazany na śmierć głodową, zaczął trawić własny organizm. „Kibole wyklęci” są produktem made in PRL, ich poglądy na historię są przedrukiem z podręczników z lat 80. i wcześniejszych, uzupełnione o Katyń i Wołyń. To oznacza, że od czasu transformacji nie powstał żaden nowy model edukacji i żaden nowy model kultury narodowej. Warto przypomnieć, że Brulion, Totart i Pomarańczowa alternatywa, to lata 80. Im dłużej przyglądam się światu, tym bardziej mam wrażenie, że cały Zachód nie ma żadnego pomysłu na kulturę. Żyjemy w rzeczywistości akulturowej, państwo jest znów maszyną, a maszyny na razie nie tworzą kultur. Żeby nie popłynąć za bardzo – powiem tyle, że ręczne sterowanie kulturą stało się faktem, jak w PRL, a wydawało się, że nigdy się już nie stanie, bo to, co robił rząd, przejęły organizacje pozarządowe. Jest to możliwe, bo nikt nie stanie w obronie kultury. Będziemy takim Egiptem, gdzie raz na 700 lat następowała minimalna zmiana pisowni hieroglifów, a jeden z bogów na podobiznach dostawał dziób zamiast ryja. Pozostaje nam jedynie kwaśne zadowolenie, że Polska jest w „awangardzie” tego neo-średniowiecza, ale trzeba też pamiętać, że Polska była wiele razy w różnych awangardach, a i tak nikt o tym nie wie i nie pamięta.

Po trzecie: powstanie tzw. drugi obieg. Będzie funkcjonował na tych samych zasadach, na jakich funkcjonował 40 lat temu. Zerowe finansowanie oznacza wolontariat i minimum użytych środków. Będzie także pewnego rodzaju dobrem ekskluzywnym dla wybranych, zaufanych, poza kontrolą, cenzurą i inwigilacją. Oczywiście rozwinie się publicystyka internetowa, pisma, które brały dotacje, bo papier jest bardziej wiarygodny niż sieć, teraz nie będą miały nic do stracenia. Przewiduję więc wzmożony ruch art-zinów elektronicznych i periodyków z numerami ISSN (których i tak już jest za dużo). Prawdę mówiąc powinna się pojawić jakaś konsolidacja i fuzje czasopism, ale nie sądzę. Konserwatyści są skonsolidowani, liberałowie – rozproszeni. Dlatego mamy zaledwie kilka czasopism kato-narodowych i dziesiątki tych po drugiej stronie, tych bez dotacji. Powiązanych z małymi grupkami, miastami i miasteczkami, prywatnych, niszowych i absolutnie niepodatnych na fuzje. Poza jednym „Dwutygodnikiem”, cała reszta ma mniej więcej taką samą oglądalność (mówię o takich periodykach jak ArtPapier, Szafa, Wakat czy nasz SL) i tak już chyba pozostanie.

Byliśmy nieprzygotowani na takie uderzenie, ale przynajmniej konsekwentni ideologicznie w tym nieprzygotowaniu. Liberalizm jest szlachetny w intencjach, jednak niesprawny i bezbronny wobec patologii. Konserwatyzm z kolei jest przeciwko ludziom. Stoi w służbie idei (przeklinam Platona). Utknęliśmy, jakiś totalny pat dopadł nas i nadchodzi moment, kiedy kultura jest głównie „przeciw”, nie mając nic pozytywnego do zaproponowania. I wtedy kwitnie.

Ten „drugi obieg” będzie więc się dział głównie w internecie. Internet jest tańszy niż „xero”, choć odrobinę bardziej niebezpieczny i podatny na inwigilację. Nie da się jednak zakwestionować kilku prostych danych liczbowych. Przeciętne papierowe pismo literackie (a z tymi postanowił walczyć PiS) wychodzi w nakładzie kilkuset egzemplarzy. Mniej więcej 1/3 z tego jest rozsyłanych jako egzemplarze autorskie (czytane albo nie) oraz do innych pism, krytyków, akademików, przyjaciół (z tym samym skutkiem czytelniczym). Często około 1/3 wraca jako zwroty. Istnieją pisma, które niemal w całości idą na makulaturę (pamiętam akcję wywożenia kilku ton (!) gdańskiego „Autografu”, to były w ogromnej większości zwroty). Ostatecznie publikacja artykułu lub własnej twórczości na papierze daje gwarancję najwyżej kilkudziesięciu czytelników, bo nie każdy posiadacz pisma literackiego czyta wszystkie artykuły. Polska liczy obecnie grubo ponad 30 milionów obywateli. Cała afera toczy się o 500 czy 700 osób z tych trzydziestu kilku milionów. Ten spór wygrywa internet. Dobry artykuł w miesięczniku Salon Literacki ma 300-500 odsłon, a bardzo dobry 3-4 tysiące.

Internet omija koszty materiałów. Papier, dystrybucja, naświetlanie matryc, farba drukarska. Prowizje dla pośredników. Internet jest jak powielacz w czasach „realnego socjalizmu” i jak maszyna ksero. Wciąż jeszcze daje wolność, choć nie wiadomo, co będzie za chwilę, bo nasze państwo nabiera powoli skłonności totalitarnych (nie mówię, że już jest totalitarne, ale widać chrapkę rządzących).

Po czwarte nie widzę innej opcji niż centralizacja w walce z centralizacją. Rząd flirtuje z totalitaryzmem i chaotyczny sprzeciw drobnych podmiotów może być łatwo tłumiony punktowo, na raty. „Solidarność” stała się realną siłą dopiero wtedy, kiedy opozycja przestała się wykłócać, a zdobyła się na zjednoczenie – choćby tymczasowe. Chwilowa rezygnacja ze skrajnych postulatów i drobnej prywaty może dać szansę na sensowne działania. Problem jest w tym, że ludzie Solidarności byli wychowani w państwie totalitarnym, stąd byli też zdolni do dyscypliny, kompromisów, planowania. Współczesna opozycja wychowała się na liberalizmie, w efekcie nie ma żadnego przygotowania do współpracy, negocjacji, kompromisów i działań zespołowych. To są „wierzący niepraktykujący”, mają podziw dla idei takich jak KOD, ale żadnej zdolności konsekwentnej realizacji. Perspektywa kończy się na wróżeniu „czy jutro ktoś przeczyta moje wiersze” i „czy w weekend wyrwę coś ładnego w Sfinksie”. Wyrwiesz, wyrwiesz, pamiętam czasy, kiedy wyrywało się „na opozycjonistę”. Ale dotacji już nie wyrwiesz. Sorry Winnetou.

Sławomir Płatek

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.