Drukuj

Od paru dni „Trampek” rządzi światem. Co ciekawe, zdaje się, że krytyka pod jego adresem jest wspólna dla wszystkich polskich opcji politycznych. Podobno jego wygrana oznacza wszystko, co najgorsze dla Polski. I dla świata. Dziwne, mnie to aż tak nie przeraża, ale zastanowiłem się co to wszystko oznacza dla polskiej poezji?

Niewiele. W Polsce nadal rządzą „o'haryści” i „ashberyści”, życie kulturalne makdonaldyzuje się na wyścigi z samym MacDonaldem, a amerykańskie filmy mają największą widownię. Z drugiej strony Polacy nienawidzą USA, o kolejnych prezydentach wyrażają się najgorzej jak potrafią, nazywają ten kraj bandyckim. Ta dziwna mieszanina ślepej nienawiści i bezrefleksyjnego naśladownictwa trzyma się doskonale, żaden Trump tego nie zmieni. Możemy sobie na Amerykę warczeć, ale ten, kto chce zrobić karierę, nie może nie istnieć w USA. Mówię o karierze międzynarodowej.

Amerykanie najwyraźniej oczekują od Polaków wierszy w stylu PRL. Pisanie Różewiczem, Herbertem i Miłoszem już od dawna nie jest u nas dogmatem, przez chwilę stało się nawet obiektem kpiny i oporu („wielcy hamulcowi”). Co jednak możemy w zamian zaoferować Amerykanom? Próby naśladowania Ashbery'ego i O'Hary? Protest-songi „poezji zaangażowanej” w czasie, kiedy Dylan dostaje Nobla? Chyba doskonale rozumieją to poeci eksportowi – Zagajewski, Różycki i Dąbrowski. Dają Ameryce nie to, co pisze się (lub mogłoby, powinno się pisać) w Polsce, tylko to, co Ameryka wyobraża sobie o Polsce: poetów-mędrców, poetów-filozofów, poetów, którzy starają się wyglądać, jakby chcieli ocalać poezją. Tak naprawdę jednak wchodzą w swoistą grę: krytyk zza oceanu chce dostać swoją „starą dobrą polską poezję”, jaką zna z Miłosza i Różewicza (wiedząc oczywiście, że jest to fantom poezji), a oni przebierają się za Miłosza i Różewicza. Obie strony doskonale rozumieją, że cała ta homeostaza to symulakry.

Myślę, że Nobel dla Dylana to znak czasu. Dawno już poezja rozpierzchła się po niszach i norach. Mówiłem o tym już parę lat temu – Dylan też jest spóźniony, źródło języka, źródło tego, o czym mówi się „poezja” to teraz hip-hop, sms, napis sprayem, stand-up, treść transparentów, tweet, status na facebooku. To są żywe źródła języka. I pewnego dnia Nobel dla rapera czy dla profilu w medium społecznościowym powinien stać się faktem.

Może więc dajmy sobie i światu coś lepszego niż „wiersze o komarach”, brzmiące jak pretensjonalny remiks z księgi Kaznodziei Salomona. Nie wiadomo nawet, czy ich autor zdaje sobie sprawę, że posłużył się ponowoczesną techniką, która jego „kaznodziejstwo” obróciła w niezamierzoną (i przez to niezręczną) ironię.

Tak oto USA wygrywa kolejne rozdanie. Trump jest prezydentem – czy to się światu podoba czy nie, a Dylan ma Nobla. Jest jeszcze Kanadyjczyk – Cohen. A właściwie był. Nobla nie doczekał, szkoda.

Sławomir Płatek

 

Aktualny numer - Strona główna

Powrót do poprzedniej strony


© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.