Jakiś czas temu ruszyła dyskusja o nowych pokoleniach literackich. Co istotne, sprawa nie zaczęła się „oddolnie”, czyli na podstawie zaobserwowanych zjawisk, a „odgórnie”, czyli postawiono tezę i szukano dla niej argumentów. W dalszej części spróbuję odwrócić tę kolejność.
Dyskusja ta nie była istotna dla większości twórców. Pokolenie Brulionu po pierwsze samo siebie nie uznaje za pokolenie, po drugie – była to ostatnia generacja, która doświadczyła siły wydarzeń zewnętrznych, tzw. doświadczenia pokoleniowego. Stąd pewnie ich wpływ jest dominujący, a całą polską poezję można obecnie rozumieć jako potomstwo którejś z linii debiutów z przełomu lat 80. i 90. Może nie jest to tak drastyczne, jak teza Krzysztofa Siwczyka, który zaliczył kiedyś wszystkich młodszych poetów albo do linii Sosnowskiego, albo do Świetlickiego – jednak mimo wszystko obracamy się w obszarze zamkniętym i staje się to coraz bardziej jasne.
Pierwsze próby wyłomu to artykuł „Zabić starych poetów” Przemysława Witkowskiego. Rzeczywiście, od czasu debiutów jego i Szczepana Kopyta (obaj byli laureatami nagrody Bierezina) poezja zwana zaangażowaną stała się modna; nie był to jednak przełom pokoleniowy, a wyodrębnienie i silniejsze zdefiniowanie istniejących wcześniej zadatków.
Drugim interesującym zjawiskiem jest powstanie grupy, którą trudno nazwać inaczej niż grupą programową i trudno ją rozumieć inaczej niż podobne grupy z lat 60. i 70. Chodzi oczywiście o Topoi. Czyżby renesans zjawiska pokoleniowości? Chyba nie, jeśli już używać słowa na „re”, byłby to resentyment. Topoi jest obiektem zrozumiałych ataków – a to z powodu upodobań politycznych członków, a to z powodu jakości wierszy. Cóż, nie jestem zwolennikiem kato-prawicy, ale samo posiadanie i manifestowanie poglądów politycznych jest co najmniej zrozumiałe. Co do jakości – większość poetów lewicowych i lewackich pisze wcale nie lepiej. Oczywiście są tacy, którzy się wybijają (nieodmiennie mam poczucie, że Szymon Jakuć w najlepszych momentach jest nie do przeskoczenia), ale i po drugiej stronie znajdziemy dobrych fachowców. O ile niektóre nazwiska budzą zrozumiałą niechęć z powodu marnych wierszy, o tyle twórczość Wojciecha Kassa (notabene niemal zupełnie apolityczna) jest znakomita, choć słabo rozpoznana. Warte uwagi są też wiersze Jarosława Jakubowskiego. Na zarzuty, że np. Przemysław Dakowicz poświęcił poezję do cna agitacji światopoglądowej, można odpowiedzieć, że to owszem, prawda, ale poeci nurtów lewicowych robią zwykle to samo.
To jednak nie jest pokolenie, Topoi jest grupą programową. Ostatnia ze znanych mi prób odnalezienia – czy nawet ręcznego uruchomienia – pokolenia poetyckiego to postulaty Rafała Różewicza. Wywołały one dyskusję, którą z pewnością należy odnotować i zapamiętać, jednak dyskusja po pierwsze nie doprowadziła do żadnych wniosków, po drugie – zgasła zaskakująco szybko. Wygląda na to, że nie ma powszechnego zainteresowania nowym pokoleniem, bo po prostu nie bardzo wiadomo czym, skąd i po co miałoby być takie pokolenie. I że nie da się „zrobić” zjawiska generacyjnego przy pomocy dłuta, młotka i śrubokręta.
Zmierzam do sedna. Pokolenia jak nie było, tak nie ma, jest natomiast poszukiwanie pokolenia, są próby wyprodukowania pokolenia, jest oczekiwanie na pokolenie. Być może zgodnie z tezą A. K. Waśkiewicza są pokolenia słabe i silne. Te silne rodzą się w towarzystwie wydarzeń społecznych, te słabe – w czasie spokoju. I może wyczekiwanie na pojawienie się nowej generacji to ukryte pragnienie zupełnie innego rodzaju. Pragnienie tąpnięcia. Czyli czegoś, czego nie było w Polsce od blisko trzydziestu lat.
Na fali zainteresowania drastycznymi zdarzeniami na Ukrainie, wobec „kryzysu uchodźców”, rozpadu UE, radykalizacji postaw wyrasta potrzeba jaśniejszego sprecyzowania siebie. Po obu stronach barykady (a nie jest to tylko frazeologizm, skala antagonizmów jest blisko budowy prawdziwych barykad) coraz częściej oczekuje się zdefiniowania generacji. Być może na razie to jeszcze nie jest powszechne zjawisko, ale „ukierunkowanie generacyjne” daje się zauważyć wśród kato-prawicy, wśród lewaków, wśród pacyfistów, anarchistów, a nawet wśród eskapistów. I coraz trudniej napotkać postawy umiarkowane, zdroworozsądkowe.
Być może właśnie ten trend rozgrywa Jarosław Kaczyński. A może nie rozgrywa, może to wyniosło go na falę. I niesie dalej. Jeśli naród potrzebuje traumy, to PiS da traumę. Chodzi naturalnie o Smoleńsk. Chodzi o zrobienie ze Smoleńska „doświadczenia pokoleniowego”. I – uwaga – udaje się. Oczywiście, nie sama katastrofa była tą traumą, raczej jest nią awantura o katastrofę. Im większa awantura, tym większe szanse na kilka ważnych zjawisk, takich jak kombatanctwo, wspólnota traumy, świadomość wroga zewnętrznego, konsolidacja. Sama katastrofa to za mało, o katastrofę trzeba stoczyć wojnę. I tę wojnę PiS toczy niezwykle umiejętnie, przebiegle i skutecznie. Życie zaskakuje. Jeśli chcecie pokolenia literackiego, to kto wie, może już mamy – pokolenie jak każde, reprezentowane przez gorszych i lepszych poetów (i rzesze grafomanów), spójne ideowo, dotknięte traumą, ale coraz bardziej realne. Pokolenie smoleńskie.
Sławomir Płatek
Aktualny numer - Strona główna |
Powrót do poprzedniej strony |
© 2010-2019 Stowarzyszenie Salon Literacki.
Kopiowanie treści zawartych w serwisie wyłącznie za zgodą Redakcji i podaniem źródła pod cytowanym fragmentem, w przypadku portali internetowych - linkiem do serwisu salonliteracki.pl.